wtorek, 31 sierpnia 2010

Ostatnich dni kilka i ostateczne podsumowanie ;)


Dzień dziewiąty.
Już od rana trwały ostatnie przygotowania do długo oczekiwanego koncertu. Nasz konferansjer (Julian) biegał po domu jak w gorączce, zbierając informacje na temat repertuaru. Cierpliwie wysłuchaliśmy szalonych popisów na fortepianie małej Marysi i Iny oraz dosłownie wstrzymywaliśmy oddech podczas występów Alicji i Wawy. Następnie swoje umiejętności w grze na skrzypcach zaprezentowały Michalina i Marysia Ż. Po części klasycznej przenieśliśmy się z salonu do sali ćwiczeń, gdzie Filip i Mateusz dostarczyli słuchaczom niezapomnianych wrażeń nie oszczędzając głośnika i popisując się doskonałą znajomością gitary elektrycznej. Potem Marysia Ż. wzniosła się na wyższy poziom abstrakcji, wykonując z gitarą cztery piosenki własnego autorstwa (ze zbioru stu pięćdziesięciu.) Na samym końcu wysłuchaliśmy piosenki grupowej „Yellow” w składzie na gitarę (Dominik), gitarę elektryczną (Filip) i wokal, który wykonał nie kto inny, jak nasza niezastąpiona Marysia Ż (jak sama przyznała, jedyne czego nie umie, to grać na puzonie).
Po obiedzie nastąpiły zwyczajowe ćwiczenia i tańce, a po kolacji kolejny NMF (Nocny Maraton Filmowy). Przypuszczam, że oglądanie filmów od zmierzchu do świtu prędko nam się nie znudzi, a już na pewno będziemy się tym ekscytować do przedostatniej nocy (wstępnie ustaliliśmy, aby jednak ostatnią noc spędzić w swoich łóżkach. Oczywiście nie dlatego, że nam się znudziły filmy, ale po prostu dla samej idei nie spania na matach. Szczerze mówiąc sama przyznaję, że po spaniu na podłodze bolą wszystkie kości i kilka kosteczek, jednakże spanie „w kupie” jest na tyle fajne, że każdy się poświęca).
Nawias powyżej zrobił się podejrzanie długi, a zegar na monitorze pokazuje podejrzanie późną godzinę. Lepiej więc będę kończyć. Dobranoc.
Michalina
Dzień dziesiąty
Po śniadaniu, ubrani w maskujące kolory wyruszyliśmy raźnie do lasu, gdyż w planie mieliśmy gry terenowe. Nasz entuzjazm ostudził nieco werdykt pani Zosi mówiący, że nie ma mowy o naszych dwóch ulubionych zabawach (w linę i we flagi) gdyż zbyt wiele osób łamie sobie lub obtłukuje podczas nich ręce i nogi. Ta decyzja nie przeszkodziła nam jednak pobić rekordu w stawaniu na pieńku (osiem osób), rozplątywania się z wielkiego supła kończyn górnych oraz, tak jak w moim przypadku, wypaćkania się od góry do dołu trawą i jeżynami. Prawdę mówiąc najlepiej chyba bawiłam się przy zmodyfikowanej wersji „Raz dwa trzy baba jaga patrzy”, podczas której pan Przemek i pan Dominik wypadli w roli wcześniej wspomnianej baby jagi niezwykle przekonująco.
Po powrocie wszyscy wzięli prysznic, a ja dodatkowo wytrzepałam spodnie i bluzę (wolałam nie wiedzieć, jakież to zacne żyjątka upodobały sobie moje stylowe ubrania na mieszkanie).
Potem obiad, ćwiczenia i tańce. Układy idą nam już coraz lepiej – w końcu już w sobotę pokaz.
Po kolacji odbyło się karaoke. Chętni do nagrywania piosenek w studiu wykonywali je przed obozową publicznością. Wielką popularnością cieszy się Doda – jej piosenkę wykonują aż cztery (!) osoby. Uwierzcie mi, jeżeli nie sądziliście, że przez Dodę uszy mogą autentycznie puchnąć, to ja jestem tego żywym dowodem.
W nocy obejrzeliśmy tylko dwa filmy – prawie wszyscy pozasypiali podczas pierwszego, nie mówiąc już o drugim (to pewnie dlatego, że były bez napisów, po angielsku). W środku nocy jakiś nieznany bohater wstał i wyłączył rzutnik, jednakże głośnik szumiał jeszcze przez całą noc. Otworzyły się także drzwi prowadzące na dwór, dlatego nad ranem obudziła wszystkich mucha. Nawiasem mówiąc, bzyczała głośniej niż głośnik, ale nikomu nie przeszkodziło to uważać, że i tak było świetnie.
Michalina
Dzień jedenasty
W związku z tym, że w tym dniu jechaliśmy do Krosna, pan Dominik zaapelował na śniadaniu, abyśmy elegancko się ubrali i nie robili mu obciachu. Jako że jesteśmy nadzwyczaj posłuszną grupą wszyscy zastosowali się do tego polecenia. O 10.30. zebraliśmy się wszyscy wyelegantowani i wypachnieni przed busem, który zawiózł nas do miasta. Pierwszym przystankiem było studio, gdzie wszyscy chętni mieli możliwość nagrania swoich piosenek. Podczas gdy liczna grupa osób produkowała się przy mikrofonie, reszta szalała na pobliskim placu zabaw (w którego skład wchodziły dwie huśtawki, zjeżdżalnia i karuzela). Po około godzinie( kiedy wszyscy zdążyli już zjeść drugie śniadanie i zaczynali poważnie się zastanawiać, czy aby na pewno w studiu nie było czarnej dziury) wyruszyliśmy na starówkę. Po ogłoszeniach (zbieramy się tutaj równo o czternastej! Nie pięć po, nie dwie po, ale o czternastej!) rozeszliśmy się po rynku w około czteroosobowych grupach, z zamiarem kupowania baniek mydlanych, jedzenia lodów i robienia mnóstwa innych rzeczy.
Po upływie wyznaczonego czasu zebraliśmy się wszyscy w miejscu zbiórki, a Przemek omal nie popłakał się z radości i zdziwienia, że wszyscy przybyli punktualnie. Wróciliśmy więc do busa, który odwiózł nas z powrotem do naszego kochanego Piekiełka , prosto na obiad.
Wieczorem odbyła się także dyskoteka. Nie dowierzaliśmy własnym uszom, kiedy mówiono nam, że na innych turnusach dyskoteka przypomina bardziej zbiorowe podpieranie ścian. Jak i za poprzednim razem, na tej dyskotece wszyscy świetnie się bawili. Tak świetnie, że potem nie mieliśmy siły na nocne oglądanie filmów, i dla odmiany tę noc spędziliśmy w swoich łóżkach
Michalina
Dzień dwunasty
Wczoraj, wyczerpani po męczącej dyskotece położyliśmy się we własnych łóżkach. Zmuszeni do przerwy w nocnym oglądaniu filmów, obudziliśmy się wypoczęci i zrelaksowani. Pełni energii i zapału do pracy oczekiwaliśmy naszego pokazu tanecznego, jednak okropna pogoda pokrzyżowała nam plany. Skończyło się na ćwiczeniu i doskonaleniu szczegółów na sali gimnastycznej.
Druga grupa, w nadziei że ulewa minie tworzyła projekty wzorów, które wieczorem mieliśmy układać ze świeczek na trawie. Pogoda faktycznie się zmieniła, ale na gorszą. Kiedy pomysły się nam wyczerpały, rozegraliśmy turniej w piłkarzyki. Zwyciężyli Filip i Marysia (gratulujemy). Po obiedzie (grochowa i kurczak) przygotowanym przez panią Zuzię, popędziliśmy na gimnastykę, zmotywowani obietnica pani Zosi że pokaze nam fajne cwiczenia. Nie zawiedliśmy się- poznaliśmy kilka nowych ćwiczeń relaksacyjnych, które były zreszta bardzo przyjemne. Za to druga grupa rozwiązywała zagadki kryminalne i grała w kalambury.
Na dzisiejszy wieczór mamy zaplanowane oglądanie filmów całą grupą, wiec musimy już Kończyc i biec na sale.
Dobranoc 
Marta P.
Marta K.
Dzień przedostatni….ja opiszę ( Zofia Gorczyca)….bo oni sami nie potrafiliby się pochwalić!!!
Właściwie wszystko robili super…i ćwiczenia … i tańce…i super ułożyli klucz wiolinowy ze świeczek, który jeszcze płonie…i super się wyprostowali…i super rozciągnęli…i super śpiewali… i super jedli kulturalnie i bez grymasów….i ja chcę, żeby tu zawsze przyjeżdżali…..
Ostatni turnus pozostawia wrażenie jakie towarzyszyć mi będzie w czasie planowania następnego sezonu…dobre wrazenie!
Z taką młodzieżą praca była przyjemnością i dla wychowawców i dla Pani Beaty od tańców i dla mnie.





Jeszcze JA jeszcze ja :):)

Stało się.
Pojechali.
Ostatnie dni były tak fajne, że do radosnego oczekiwania na koniec sezonu, czyli dla kadry początku wakacji, wkradł się lekki smutek i żal..
Filip, który wespół z Umą przegrał ze mną ( Zuzią) i panem Erwinem ostatni mecz w piłkarzyki odgrażał się, że za rok nas pokonają – także cóż – dzięki, i do zobaczenia!

środa, 25 sierpnia 2010



Dzień ósmy.
Dzisiejszy dzień zaczął się trochę inaczej niż zwykle. Po śniadaniu, zamiast wycieczki, starsi rozpoczęli tańce, a młodsi bawili się na karaoke. Tańczącej młodzieży zabrakło nieco entuzjazmu z powodu oglądania filmów do późnej nocy, jednakże starali się tego nie okazywać i grzecznie pląsali po trawie. Po drugim śniadaniu nastąpiła zmiana. Młodsza grupa, wykończona parną pogodą, desperacko wzywała deszcz. Niebiosa nie pozostały obojętne na ich zew, toteż wkrótce Piekło nawiedziła letnia burza z piorunami. Z tego też powodu po obiedzie (ogórkowa i spaghetti), uczestnicy obozu zajęli się kontemplacją przestrzeni międzyplanetarnej tudzież sufitu.
Dopiero po kolacji atmosfera się zagęściła. Zgodnie z warunkiem pani Zosi (ma być zaangażowanie na gimnastyce ) rocznik 97 i w górę otrzymał pozwolenie na urządzenie Nocnego Maratonu Filmowego i nocowanie na sali gimnastycznej. Z naszych tajnych źródeł wynika, że rozentuzjazmowana młodzież poszła spać około godziny 3:07.
Drodzy Rodzicie, nie martwcie się o swoje pociechy. Wrócą zdrowe, szczęśliwe i niewyspane.
Michalina Sz.
Monika W.
Magda M.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Dzień szósty i siódmy



Szósty dzień.
Niedziela właśnie się kończy. Młodsi już śpią, starsi jeszcze oglądają filmy na sali. To chyba była ostatnia taka niedziela tego lata – gorąca, bezchmurna, wakacyjna. Dzień minął według niedzielnego scenariusza, czyli po śniadaniu (jajecznica w trzech wersjach) kościół dla chętnych, a dla pozostałych lenistwo koło domu – pływanie, opalanie, granie. Dopiero po obiedzie, w nieco chłodniejszej (co nie znaczy chłodnej) porze dnia, nadszedł czas na tańce i gimnastykę. Po zapadnięciu ciemności bawiliśmy się przy ognisku. Kolejny raz się powtórzę (i pewnie nie ostatni) pisząc, że w tej grupie wszystko się udaje. To jedno ze zjawisk charakterystycznych dla pracy z grupami młodych ludzi, kiedy te same propozycje w jednym przypadku zostają odrzucone na wstępie, a w innym wywołują entuzjazm i są od razu akceptowane. Każdy turnus okazuje się niezależnym i niepowtarzalnym tworem, do którego znalezienie klucza nie jest zjawiskiem automatycznym.


Siódmy dzień
Dzień siódmy.
Burze atakują północ i zachód kraju, a nasz południowo wschodni zakątek wciąż pogodny i ciepły, więc w dalszym ciągu bez ograniczeń korzystamy z tego dobrodziejstwa. Tematem głównym dzisiejszego dnia były gry terenowe, których miejscem stała się cała okolica. Pomysłowość uczestników osiągnęła apogeum, gdy starsza pani z przysiółka została poproszona o ocenę układu tanecznego na swoim podwórku. Dość ryzykowny pomysł z grami udaje się zrealizować, gdy uczestnicy są pomysłowi i aktywni. W przeciwnym wypadku zabawa staje się „drętwa” i trudna. Więc, jak zwykle, znów bawili się świetnie. Po obiedzie stałe zajęcia, o których już nie piszę.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku powtarzającym się regularnie podczas naszych wakacji. Z dokładnością zegarka, pierwszego dnia drugiego tygodnia pobytu dzieci przechodzą metamorfozę polegającą na zrzuceniu z siebie wszelkich obaw związanych z pobytem w nowym miejscu, wśród obcych. Zaczynają czuć się jak u siebie w domu, wszelki stres gdzieś znika i zaczynają w pełni korzystać z pobytu. Ta atmosfera pojawiła się dzisiejszego wieczora i będzie trwać do końca turnusu.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Dzień piąty.
W prognozach pogody coś zaczyna się psuć za kilka dni. Wykorzystujemy
zatem skwapliwie sierpniowe słoneczne dni i przebywamy cały czas na
zewnątrz. W pierwszej części dnia odwiedziliśmy zamek odrzykoński,
dla kilku osób była to zupełna nowość, a dla kilku stary znajomy z
poprzednich lat. Często wycieczka na zamek kończy się opadnięciem
uczestników z sił i koniecznością transportu samochodem do domu chociaż
jest to tylko kilka kilometrów. Dzisiaj ten problem nie pojawił się i
wszyscy doszli o własnych siłach, w stanie umożliwiającym aktywne
uczestnictwo w kolejnych zajęciach po obiedzie. Nareszcie mamy grupę bez
"krowiastych" dziewcząt i "zgrzybiałych" chłopców,
przy czym oba określenia odnoszą się do stanu umysłu a nie wyglądu. Walka
z tymi zjawiskami, jest jednym z naszych celów, ale jej skuteczność
uzależniona jest od dobrej woli osoby dotkniętej dolegliwością. Pierwszym
symptomem jest narzekanie na konieczność ruchu, drugim zastąpienie ruchu
grami elektronicznymi( np. w telefonach. Kiedy tylko pogoda pozwala,
staramy się żeby dzieci przebywały na zewnątrz -mają wręcz taki
obowiązek. Nadrabiamy wielomiesięczne zaległości roku szkolnego. Dzisiaj
jedna z dziewczynek na polecenie wyjścia z domu odpowiedziała, że nie jest
przyzwyczajona do wychodzenia na powietrze
Zawsze staram się edukować dzieci w sprawie oczywistej, aczkolwiek
lekceważonej zupełnie. Dlaczego należy przebywać na powietrzu? Dlaczego
trzeba się czasem zmęczyć, zasapać a również spocić? Zatem
odpowiadam.. na powietrzu jest ultrafiolet (nawet w zimę i przy
zachmurzeniu) potrzebny do przyswojenia witaminy D3, a ta jest niezbędnym
składnikiem budulcowym kośćca!!! Jest to ważne całe życie gdyż kościec w
procesie fizjologii człowieka"wymienia się"co 7 lat.W czasie
wysiłku fizycznego wzrasta ilość czerwonych ciałek krwi a w zadyszce
ćwiczymy przeponę, która potrafi (nie ćwiczona i zbliznowaciała)
zdeformować żebra szczególnie te pokrzywicze.
Są zjawiska, na które mamy ograniczony wpływ, a z którymi staramy się
bezwzględnie walczyć np. dokuczanie sobie wzajemne dzieci. Zgodnie z
naszymi zasadami jakakolwiek przemoc jest zabroniona i bardzo rzadko się
zdarza. Na tym turnusie niestety, pewne symptomy zjawiska już się
pojawiły, było trochę łez, trudne rozmowy i zmieniliśmy pokój jednej małej
uczestniczki. Mam nadzieję, że na tym koniec problemu.
Była dyskoteka - udana jak wszystko z tymi dziećmi.
Jutro niedziela, czyli późniejsza pobudka i więcej lenistwa.

sobota, 21 sierpnia 2010


Dzień czwarty.
Nazwijmy go umownie dniem sportu. Od rana do obiadu trwała rywalizacja dwóch drużyn. Konkurencje, dzięki dużej różnorodności dawały szanse wszystkim niezależnie od wieku i predyspozycji fizycznych. Ich charakter miał wyzwolić intensywny ruch w formie zabawy i to bez wątpienia wyszło. Ciepły, ale nie gorący dzień sprzyjał zajęciom pod gołym niebem, wobec czego po obiedzie tańce również były na łące. Czy znacie widok równie chwytający za serce jak grupa dzieci tańczących wśród drzew i świetnie bawiących się przy tym?
W każdej grupie są osoby pełniące rolę naturalnych liderów, jeśli ich autorytet jest odpowiednio wysoki, grupa funkcjonuje reagując na wszystko pod ich wpływem. W tej grupie wygląda na to, ze jest wielu liderów i większość uzdolnionych muzycznie i ruchowo. Tańce są naprawdę na wysokim poziomie.
Z taką grupą przyjemnością jest pracować!
W tym roku po raz pierwszy wprowadziliśmy tańce jako codzienną formę ruchu. Na fali zachwytu społeczeństwa programem YOU CAN DANCE oparłam swój pomysł i byłam z siebie bardzo dumna. Okazało się szybko, że dzieci nie są tym zachwycone i jęczały mi codziennie, ze nie przyjadą w przyszłym roku jeśli będą tańce… Mój mąż ostrzegał , że pomysł nie chwyci, jednak choć dla jednej grupy było warto.
Dostałam wreszcie szansę na pisanie bloga. Może powinnam coś napisać na temat zajęć mojej terapii. W końcu to obóz wypoczynkowo- rehabilitacyjny.
Dzięki temu, że dzieci ćwiczą pod moim okiem w ciągu roku w gabinecie i na obozie w wakacje, jest ciągłość terapii . Podstawą mojego leczenia i profilaktyki skolioz jest systematyczna praca do zakończenia wzrostu. Zajmuję się tym problemem od 30 lat a obozy zaczęłam prowadzić właśnie dlatego, że poprawa uzyskana w ciągu roku często znikała po wakacjach. I znów musiałam zaczynać od początku.
Paradoksalnie w tej grupie większość uczestników jest już wyprowadzona ze skoliozy , gdyż wiele lat są pod moim okiem. I tak naprawdę jest to już tylko” kosmetyka” kręgosłupa. Ortopeda na pewno by się zdziwił i pytał dlaczego to obóz rehabilitacyjny?
Dziękuję rodzicom, nie tylko tego turnusu, że zaufali mi i mogę pracować z dzieckiem do skutku, czyli do zakończenia wzrostu.
Przerwanie terapii nawet już tej z poprawą , niesie ryzyko powrotu skoliozy , jeśli dziecko nie osiągnęło dojrzałości kostnej.
Pozdrawiam więc z roztańczonego i „prostego” Piekła!!!!
MAMA- Zofia Gorczyca.

piątek, 20 sierpnia 2010


Dzień trzeci
Jak zwykle na początku, dzień zaznajamiania okolicą (lub dzień przywitania po nieobecności). Dobra pogoda pozwoliła na trochę dłuższy spacer, którego celem była cerkiew w Węglówce. Jest to jedna z nielicznych pamiątek po zamieszkujących te ziemie Zamieszańcach (grupie etnicznej podobnej do Łemków) wysiedlonych w 1947 roku. Wędrując przez Pogórze, osoby wrażliwe i myślące dostrzegą piękno tych stron, nieskażone przez turystów, pełne walorów charakterystycznych dla popularnych wypoczynkowo miejsc i pozbawionych ich wad. Lato chyli się ku jesieni, temperatury niższe niż jeszcze tydzień temu, kolory zaczynają się różnicować, rano wszystko obficie pokryte rosą. Widać koniec wakacji, ale nie u naszych dzieci. Ta grupa bawi się doskonale, wszystkie były fajne i angażowały się w zajęcia, ale ten ostatni turnus ma w sobie coś na co czekamy za każdym razem. Nawet takie drobiazgi jak poranne …dzień dobry… słyszy się częściej niż poprzednio. Entuzjazm, chęć do działania, ciekawość wszystkiego co ich otacza. Nie chciałbym zapeszyć, ale jeśli tak będzie do końca……
Po obiedzie gimnastyka i taniec. Podobno również było super (słowa prowadzących zajęcia).
Ten dzień uciekł nam bardzo szybko i nie zdążyłem opisać go na czas. Zatem nadrabiamy i za kilka godzin następny wpis.

środa, 18 sierpnia 2010

Dzień pierwszy
Rozpoczęliśmy ostatni akt tegorocznych wakacji – V turnus. Zawsze był specyficzny - ”umawiany”. Przyjeżdżające osoby stanowiły zgrany zespół skompletowany długo wcześniej i bez naszego wpływu. Taka sytuacja gwarantowała dobre funkcjonowanie grupy i tak też zazwyczaj było. W tym roku nastąpiło przemieszanie składu i mamy kilku „pierwszo razowców” i kilku weteranów, m.in. jedenastokrotną uczestniczkę wakacji w Piekle.
Pierwsze wrażenie, wszystkich prowadzących zajęcia, jest po dzisiejszym dniu bardzo dobre, nie piszę więcej na ten temat zachowując ostrożność w budzeniu licha.
Nasz blog wystartował pierwszego dnia wakacji i zgromadzone na nim wpisy stanowią dość poważny zbiór wiedzy na temat tego co się u nas dzieje. Zachęcam wobec tego wszystkich nowych czytelników do cofnięcia się i przeczytania relacji z poprzednich turnusów. Staram się nie powtarzać pewnych myśli, czy opisów, a są one wspólne dla całych wakacji i pomogą może lepiej poznać atmosferę naszego Piekła. To powinno być interesujące dla rodziców.
Spróbuję zachęcić dzieci do pisania codziennych relacji, patrząc z ich perspektywy zobaczymy zapewne coś innego niż z mojej. Może się uda – tak jak na IV turnusie, kiedy Alina wspaniale sprawdziła się w roli blogera.
Podsumujmy pierwszy dzień – są aktywni w dobrym znaczeniu tego słowa.
Ostatni dzień czwartego turnusu.
Podobnie jak ostatnio, nie udało się zrobić wpisu na czas. Alina już nie dała rady, a wieczorem przyszła burza, jedna z tych które nie tylko grożą i straszą, ale i rozrabiają. W ciemnościach , które przyszły trochę zbyt wcześnie, narobiła bałaganu wykorzystując do tego wiatr. Straty nie są poważne, ale przykro było patrzeć na naszą kochaną trampolinę pogiętą i przeniesioną w krzaki. Do tego wszystkiego doszedł dwudziestominutowy brak prądu i zrobiło się całkiem dramatycznie. Nie chcemy takich atrakcji więcej. Cisza nocna panowała tylko w domu, na zewnątrz aż do rana lało, wiało i błyskało. Odjeżdżaliśmy rano żegnani przez płaczące niebo i przebłyskujące chwilami słońce. I tak właśnie zakończył się czwarty turnus. Wcześniej, w ciągu dnia kończyliśmy „nasze sprawy” . Najciekawszy był wg mnie finał dwutygodniowej nauki tańca, czyli pokaz w wykonaniu wszystkich uczestników. Pomimo cierpienia widocznego na twarzach niektórych młodszych chłopców (rekompensowanego uśmiechami dziewczyn), warto było patrzeć i warto było ćwiczyć! Podobnie jak z gimnastyką – trzeba było zademonstrować efekt pracy wykonując kilka testowych ćwiczeń. Ale znowu nie chodzi o test, a o próbę nadrobienia dysproporcji pomiędzy intensywnym ruchem a trybem codziennego życia. A poza tym pakowanie, podsumowanie, nagradzanie, wspólne oglądanie zdjęć, czyli stały, trochę smutny rytuał ostatniego dnia.
Żegnając się z dziećmi cieszymy się słysząc, że bardzo chcą wrócić za rok, a może zimą. Znów udało się kilka istot przekonać do Piekła, zielonych wzgórz dokoła i do nas.
Do zobaczenia znowu!

niedziela, 15 sierpnia 2010

Niedziela, piętnasty sierpnia, święto państwowe, wszystkie sklepy pozamykane, ale kościół otwarty. Parę osób skusiło się i poszło, reszta, zniechęcona upałem, została i siedziała w basenie. Rano było bardzo ciepło, upalnie wręcz, a nawet ośmielę się odważyć i stwierdzić, że było nawet cieplej niż we Warszawie. Ale potem się zmieniło, i to w obrzydliwie diametralny sposób – zrobiło się zimno i zaczął nawet padać deszcz. Ciekawe, jak jutro będzie, w ostatni dzień.
Wiadomo tylko, że będzie najbardziej pracowity ze wszystkich, jakie dotychczas minęły, bo, ponieważ nikt nie chce zostawić tu przypadkiem jakiejś swojej rzeczy, wszyscy będą od samego rana biegać po schodach jak kot z pęcherzem, a i tak zostanie porozrzucany po wszystkich pokojach ekwipunek dla siedmiu wspaniałych. Dziś rano szukałam jednej ze swoich rzeczy jeszcze z poprzedniego turnusu w wielkim worku pełnym odzieżowych pozostałości stojącym koło kredensu. To co tam znalazłam… To, czego tam nie znalazłam… Niejeden dom dziecka wyszczerzyłby zęby w uśmiechu na ten widok. Rozumiem, jedna, dwie skarpetki. Ale czapka? Bluza? Spodnie? Dzieci, módlcie się, żeby pani Zosia nie założyła konta na Allegro!
Dziś odbył się finał gry w piłkarzyki. Nie wiem kto wygrał, ale grali Hardcorowie z FC Trzepak. Wiem, że to mało precyzyjne i przez to interesujące informacje, ale załapałam się dopiero na samą końcówkę rozgrywki, więc tylko tyle udało mi się wydobyć ze strzępów zasłyszanych rozmów. A, i w jednej z drużyn grał mały blondyn z długimi włosami, który gra na gitarze.
Myliłam się wczoraj – dziś nikt nawet słowem nie wspomniał o pakowaniu. Ale jutro, to już pewne, bo ja tak mówię, wspominać będą wszyscy, z najwyższymi zwierzchnikami władz na czele. Jutro będziemy oglądać zdjęcia, wstępnie się żegnać, sprzątać, szukać swoich rzeczy po całym domu
No i dziś rano, tuż po śniadaniu, stało się wreszcie to, co miało stać się wczoraj, ale się nie stało, bo była burza, więc stało się dzisiaj, bo dziś była bardzo ładna pogoda. Poszliśmy na zamek. Zamek nazywa się Kamieniec, był on własnością Aleksandra Fredry, który w jego piwnicach znalazł dokumenty dotyczące sporu między rodziną Firlejów i Skotnickich, zakończonego małżeństwem zawartym między obiema stronami. Obecnie zamek jest jedną wielką ruiną, ocalało jedynie kilka ścian i parę małych pomieszczeń, spośród których dwa zaaranżowano na małe muzeum. No ale cóż, mieszkał tam Fredro, więc wypada tam zaglądnąć.
W jedną stronę szliśmy ok. 2,5 godziny przez las, a z powrotem ok. godziny piechotą, a pod sam dom podjechaliśmy już samochodem. Było dziś bardzo gorąco, jakieś 30 stopni. Aż się tęskni za zimą.
Skończył się wątek Alinie, to teraz ja się dorwę do pisania- Zofia Gorczyca!
Wycieczki piesze bardzo nie pasują dzieciom – bo trzeba się zmęczyć…A z punktu widzenia terapeuty jest to niezwykle cenny trening całego aparatu ruchu, bardzo wskazany po terapii manualnej FOI.
Ja na zamek chodzę bardzo chętnie, by poczuć powiew historii. Imponująca budowla powstała w czasach kiedy w Warszawie Wars ciągnął za włosy Sawę i mieszkali w szałasie.
Wtedy liczył się tylko Kraków , Gniezno… no i Krosno, które będąc na szlaku handlowym stanowiło prężny i bogaty ośrodek.
Istnieje wiele legend , mało znanych ogółowi Polaków.
Jedną przytoczę: W czasach świetności zamku było tam tak wielkie bogactwo, ze nawet łańcuch do studni był ze szczerego złota. W czasie najazdu Tatarów ( zamek nigdy nie został zdobyty) odcięto łańcuch i zrzucono na dół, aby uchronić go przed grabieżą. Ponoć w świetle księżyca połyskiwał na dnie studni jeszcze do czasów pożaru, który 200 lat temu zniszczył zamek.
Zazwyczaj po powrocie do szkoły , dzieci potrafią zdobyć celująca ocenę, w czasie przerabiania Fredry, ze znajomości tematu.

W czasie pobytu dzieci u nas staramy się aby poznały ten zapomniany turystycznie zakątek!
15 lat temu zafascynowana tym regionem podjęłam decyzję o wyprowadzeniu się z Warszawy , po to by nie tęsknić do tych stron i ciągle być na wakacjach!!!
Czego i Wam życzę!!!!

piątek, 13 sierpnia 2010

No i nie działo się to, co miało się dziać, a o czym poprzednio nie powiedziałam, bo byłam wredna. Rano wszystkich obudziła burza, z wyjątkiem mnie, bo mnie obudził Przemek, który wpadł do pokoju, by zamknąć okna. Błyskało, grzmiało, i to nawet niedaleko od nas. Ale tylko do drugiego śniadania, bo potem nagle zrobił się upał. Nieładnie.
Dziś oglądałam, jak to codziennie zresztą czynię, TVN Warszawa. Podobno w stolicy, moim ulubionym mieście ze wszystkich miast tego świata było dziś trzydzieści stopni gorąca. No to chyba problem ze zmianą klimatu z górskiego na miastowy mam z głowy.
Dziś starsi odwiedzili jaskinię pełną pająków, nie wiem, co oni w niej widzą. Natomiast przedtem, na tańcach, dowiedzieliśmy się, że w poniedziałek ma odbyć się pokaz naszych niewątpliwie istniejących talentów tanecznych. Nie, no większość ładnie tańczy, choć ja się do nich nie zaliczam, niestety - po prostu wysokie chudzielce nie wyglądają dobrze w tańcu. Najbardziej nam wszystkim przypadł do gustu jive – szybki, lekki i wesoły taniec idealny do tańczenia w deszczu na ulicy przez parkę zakochanych. Tańczymy jeszcze sambę i cha-chę –wybraliśmy trzy najbardziej energiczne tańce latynoamerykańskie, mając do wyboru jeszcze wolna rumbę, powolny walc i paso doble, które zwyczajnie nam nie wychodziło, przez co dostało się ono maluchom do tańczenia. W niedzielę będziemy odpoczywać, w poniedziałek pakować się i robić wszelkie tej czynności pochodne związane z wtorkowym wyjazdem z samego rana, tak więc tak naprawdę został nam tylko jeden, jutrzejszy dzień obozu. Podejrzewam, że skoro tak, to jutro stanie się to, co miało stać się dzisiaj, ale się nie stało, bo była burza. Ale i tak nie powiem, co to jest.
Dziś w wolnym czasie graliśmy w kalambury i w monopol na karty kredytowe, choć ja zawsze wolałam tę starą wersję – te masy kolorowych banknotów latające wokół stołu wprawiały mnie w jakiś taki chorobliwie dobry nastrój. A teraz, w dobie cyferkalizacji nawet tego już nie ma.
Wieczorem po kolacji wszyscy poszli na salę oglądać film o ludziach wspinających się na najwyższe góry świata w najniebezpieczniejszych okolicznościach przyrody tylko po to, by na nie wliść i z nich zliść. Ja tam tego nie pojmuję, może dlatego, że nie lubię się na darmo przemęczać. A, jest jeszcze jeden film, o ludziach uprawiających ekstremalne narciarstwo wysokogórskie, czyli zjeżdżanie ze zbocza góry nachylonego pod kątem ok. pięćdziesięciu stopni. Tego to już kompletnie nie rozumiem, ale to pewnie dlatego, że mam lęk wysokości i zwyczajnie nie przepadam za nartami, co jest u mnie zresztą rodzinną przypadłością. Wolę morze, albo choćby Warszawę.
Na koniec, jeszcze przed dobranoc, pragnę zdradzić tajemnicę. To jest moja tajemnica, o której praktycznie nikt nie wie, bo tyczy się pewnej dziwnej cechy mojej skomplikowanej psychiki. Tajemnica brzmi – nie wiem, czemu tak się dzieje, ale sześć osób, spełniając moją niedawną prośbę, potrafi sprawić, że przez cały dzień chodzę po domu z wielkim, szerokim uśmiechem na twarzy od ucha do ucha.
Dobranoc. Alina.

czwartek, 12 sierpnia 2010


Na wstępie dziękuję za spełnienie mojej wczorajszej prośby. Miło mi czytać tak przychylne i ciepłe komentarze. No, przyznam, że mam głęboką nadzieję na to, że uda mi się po osiągnięciu tej przereklamowanej pełnoletniości na czas załatwić wszystkie tak ukochane przez nasz ustrój formalności, by już latem, za rok, móc przyjechać tu jako opiekun. Ale to na razie tylko plany, choć ich zrealizowanie również mam w planach.
Dziś z samego rana pojechaliśmy do Krosna, do studia nagrań, by w końcu nagrać piosenki, które dotychczas ćwiczyliśmy. Na szczęście mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu między przyjazdem pod studio a zabraniem się za właściwy cel podróży, ale niestety wstyd i zdenerwowanie zrobiły swoje, bo oprócz mnie nikt w ostatniej chwili nie ćwiczył tego w formie próby generalnej. Tylko ja, siedząc razem z innymi na placu zabaw, darłam gardło na całe Podkarpacie… ,,I love you, baby, and if it’s quite all right, I need you, baby, to warm my lonely night, I love you baby, trust In me when I say…” Problem w tym, że mam dość niski głos jak na dziewczynę (podejrzane, wiem), więc nie było łatwo wyciągać w studiu te wszystkie wysokie dźwięki a la Mariah Carrey. No a poza tym nie umiem śpiewać. Ale to nic, na szczęście innym poszło lepiej. Nie wiem, skąd się wziął ten fenomen, ale na każdym turnusie na karaoke znajduje się choć jeden mały brzdąc, który chce zaśpiewać ,,Pokolenie” Kombii. I tu też się znalazł jeden taki właśnie młody człowiek który zaśpiewał to tak dobrze, jak jeszcze tu w Odrzykoniu nie słyszałam.
Jak już było po zabawie, wybraliśmy się na rynek miasta. Tam w piekarni ,,Warunek” nabyliśmy rogale w czterech smakach, a potem mieliśmy chwilę czasu na rozlezienie się każdy w inną stronę. No więc ja też się rozlazłam, aż zalazłam do wielkiego sklepu z biżuterią, co, jak się okazało, było błędem, bo nie jest łatwo wyciągnąć alkoholika z winiarni. Spóźniłam się chwilę na zbiórkę, ale na szczęście Przemek o mnie pamiętał, zaczekał i zaprowadził to autobusu. Stara a głupia, wiem.
A potem okazało się, że na obiad jest bardzo dużo pizzy. Ale dla nas to nie problem, nie dla dzieci Pizzy Hut, KFC i innych cudów tego świata. Wegetariańska, margherita, z szynką, salami… czego chcieć więcej od wakacji…
Wakacji, które już się kończą, o czym najbardziej dają znać telewizyjne reklamy wszystkich kablówek. Nieładnie.
Po obiedzie, jak to zwykle, były tańce i gimnastyka, a po kolacji, na której była pizza, cały obóz poszedł sobie na boisko. Fajne miejsce – rozciąga się z niego widok na całe Krosno, a wieczorem nie tyle widać stamtąd miasto, co mnóstwo różnokolorowych, rozsypanych między górami światełek. Zupełnie jak zimą na Nowym Świecie, też jest pełno światełek. Przepraszam, że tak dziwnie teraz piszę, ale jestem krótkowidzem (+2,5 jedno oko i +3,5 drugie) więc bez okularów widzę tylko światełka, nic więcej.
Jutro jest piątek. Wiem, co się jutro będzie działo, ale nie powiem. Będę wredna, a co. Do jutra. Alina.
Już ósmy dzień obozu, środa. Rano ćwiczyliśmy śpiewanie piosenek, które nagramy jutro w profesjonalnym studiu w Krośnie. Zgłosiło się naprawdę dużo chętnych, kilkanaście osób na dwadzieścia. Repertuar jest bardzo szeroki, od Brathanków czy Kombii, przez Guns’n’Roses i AC/DC, po Beatlesów czy Glorię Gaynor, jedną z wykonawczyń utworu, który śpiewam ja. Tak, postanowiłam zaśpiewać, a co mi tam. Jak będę stara i brzydka to chociaż sobie wspomnę dawne czasy mej świetności. Zresztą nie chodzi o to, żeby umieć, tylko żeby mieć odwagę.
Dzisiaj pogoda była średnia na jeża, coś pomiędzy nieznośnym upałem, jaki już tu był, a przejmującym chłodem, jaki też miał już tu miejsce. W sam raz, by popływać w basenie czy poleżeć na trawie na kocu po obiedzie. Tylko to niskie ciśnienie… chociaż to akurat może być tylko moim subiektywnym odczuciem, bo obserwując dziś innych nie zauważyłam, by ktokolwiek był tak senny, jak ja. Wszyscy są wręcz ożywieni, jakby chcieli maksymalnie wykorzystać ten ostatni, niecały tydzień obozu, jaki pozostał.
Nie ma tu z nikim problemu, nie ma hermetycznych grupek, jakie są w szkole, nie ma przemocy, jaka jest w szkole, ani wśród maluchów, ani wśród starszych nie ma żadnego z tych wszystkich szkolnych odchyleń natury socjologicznej, co bardzo pozytywnie mnie zdziwiło. Zdając sobie sprawę z tego, że czeka mnie pobyt wśród dzieci chodzących jeszcze do podstawówki, nawet nie marzyłam o świętym z nimi spokoju, zerze nocnych ryków czy dziennych ataków płaczu z byle powodu, ani o braku przezywania się, gnębienia czy wyśmiewania ze słabszych, bo po prostu pamiętam tamte czasy. A tu proszę – jakimś cudem spośród tysięcy małych dzieciaków z całej Polski udało się wyłowić kilkanaścioro normalnych. Jestem w szoku. Naprawdę.
Po kolacji, czyli teraz, przyjechał pan Rafał, były wychowawca na odrzykońskich obozach. Wszyscy zebraliśmy się na sali gimnastycznej, by nauczyć się od niego, jak udzielić pierwszej pomocy. Ja akurat miałam to szczęście, że takie zajęcia przeprowadzano już w mojej szkole, i to nie raz, ale wiem, że nie wszędzie tak jest – szkoły w małych miejscowościach raczej nie organizują takich zajęć, a to błąd. Ale nie będę się o tym rozpisywać, tego nie trzeba nikomu tłumaczyć.
Oj, będzie brakowało tego miejsca. Obóz zimowy będzie moim ostatnim, bo potem skończę osiemnaście lat i nie będę już mogła tu przyjeżdżać. Piszę jak werbalny klakier na etat, ale zapewniam, że nim nie jestem. Nikt mi nie stoi nad ramieniem i nic nie dyktuje.
Juto jedziemy do studia, w piątek, sobotę i niedzielę będziemy robić to, co robiliśmy do tej pory, a w poniedziałek będziemy się już pakować. Jej… szybko…
Na koniec mam prośbę do każdego, kto przeczyta dzisiejszego bloga – proszę, skomentujcie go jakoś. Jakkolwiek – może być nawet jedna, zwykła kropka komentarza, prosty ślad, że ktoś przeczytał to, co ja teraz piszę. Proszę was tylko o tyle, bo tyle mi wystarczy. Dziękuję, Alina.

środa, 11 sierpnia 2010


Dziś po śniadaniu poszliśmy do pana Łukasza Łuczaja, uznanego botanika, który postanowił zamieszkać na stałe właśnie w Bieszczadach. Przyznam się, że kiedy szłam do niego w po raz pierwszy w zeszłym roku, spodziewałam się nudnego i przydługiego wykładu starego tetryka świrusa zarazem. Nic podobnego – człowiek jest niesamowicie sympatycznym gościem, który potrafi opowiadać o biologii w sposób, jakiego w szkołach nie uczą. Tyle od Aliny – coś ją musiało oderwać od pisania.
Łukasz Łuczaj jest typem nieszablonowego naukowca, który zamiast w zakurzonej bibliotece, spędził większość swego życia na łąkach i w lasach. Wyrzucony ze spadochronem w środku odludzia przeżyłby i pewnie jeszcze przybrał na wadze. Część wypraktykowanej na samym sobie wiedzy próbował przekazać dzisiaj naszym dzieciom na spotkaniu w Rzepniku. Okazuje się, że żyjemy w spiżarni nieźle zaopatrzonej przez naturę i jedynie nasza niewiedza (i obyczajowość) nie pozwala na korzystanie z tych bogactw. Dzieci jako odbiorca bardziej elastyczny nie mają na ogół problemów z degustowaniem owadów, pokrzyw i innych smakołyków, co mieli okazję robić dzisiejszego dnia.
Przez kilkugodzinne wyjście, stałe zajęcia skumulowały nam się po obiedzie i w ten sposób cały dzień był bardzo zajęty. Pogoda dopisuje i nic nie przeszkadza nam realizować planów. Może jutro uda się w końcu wykorzystać szałas zbudowany rok temu i wyremontowany ostatnio?

wtorek, 10 sierpnia 2010

Dzień szósty
Aaa… Mam pisać też o gimnastyce… No dobra. Wszyscy mają zakwasy, a to bardzo dobrze. Wszyscy chodzą obolali, a to rewelacyjnie. Jest ciężko, nie powiem, ale nikt zdrowy na umyśle nie powie, że powinno być inaczej. Większość z tych ćwiczeń to czysta joga, więc nic dziwnego, że po 2 tygodniach widać efekty, choć teoretycznie to zbyt krótko, by efektów oczekiwać. Ale na szczęście wiochy nie ma.
Dziś po śniadaniu jedni poszli na tańce, a drudzy wybrali się do lasu remontować szałasy, w których ZAMIERZA póki co spać dziesięć osób. Podkreślam – zamierza, bo jeśli ostatecznie pójdą tam trzy osoby, to będzie wielki sukces. Dziś po obiedzie inni grali w kalambury na zewnątrz, ale szybko musieli zbierać się do domu, bo przyszła burza. A w domu zabrakło prądu, ale na szczęście tylko na chwilę, tuż przed kolacją. A po kolacji było (a w zasadzie właśnie jest) oglądanie filmu. Filmu, którego całe 20 minut okazało się być warte czterech Oscarów. A co jest najlepsze? Że to polski film ,,Piotruś i wilk”, historia, którą znam na pamięć – wilk zjada Piotrusiowi gęś, w odwecie Piotruś zabiera wilka do niewoli, chcąc zemścić się na nim i go zabić. W końcu go nie zabija, tylko wypuszcza na wolność.
A po filmie było karaoke, na którym wszyscy ci, którzy nie chcieli śpiewać, zaśpiewali, w tym ja też. Pod koniec turnusu głosy jedenastu odważnych znajdą się na płycie nagranej w profesjonalnym studiu.
Wpis zamykam jako drugi autor, kontynuując relację Aliny. Z ważniejszych, ale mniej ciekawych wydarzeń wspomnę o kontroli z Kuratorium Oświaty. Nie będę się rozpisywał na ten temat, skwituję wnioskiem- papier jest najważniejszy. Cała reszta to dodatki.
Burza, o której pisała Alina, to właściwie była taka mała „burzka”, która udawała dorosłą, ale jej nie wyszło. Wciąż mamy szczęście i wszelkie niszczące zjawiska omijają naszą okolicę, chyba na przeprosiny za to co narobiły w maju. Atmosfera się odświeżyła i coraz bardziej czuć koniec lata, cudowny nocny chłód pozwala odpocząć po wciąż gorących dniach.
A co z naszymi dziećmi? Zadomawiają się coraz bardziej i chociaż niektórzy bardzo tęsknią i czasami te tęsknoty wyciskają łzy z oczu, to jednak w ciągu dnia i podczas zajęć nie ma na nie czasu. Najgorzej jest wieczorami, szczególnie po telefonie do domu……
Grupa jest „słabo rozśpiewana” i w porównaniu z poprzednią bardzo ciężko idzie nakłonienie ich do tego zajęcia. Pewnym zwiastunem zmian może być dzisiejsze karaoke, które jak słyszę wciąż trwa, a jest już po dwudziestej drugiej. Dobrze, dobrze…..
Został nam tydzień, podobno ma być pogodny, więc skorzystamy jeszcze z lata, wakacji i słońca.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Dzień piąty.
Dzień piąty i święty, bo niedziela. Po śniadaniu okazało się, że aż jedenaście osób chce iść do kościoła, co oznaczało, że trzeba będzie iść pieszo, bo wszyscy nie zmieszczą się do aut. Usłyszawszy tę wiadomość parę osób chciało zrezygnować, dzięki czemu ilość osób zmniejszyła się dostatecznie, by podróż odbyć jednak samochodem. No i wiadomo, jak się to skończyło.
Z powrotem wrócili już jednak samochodami. A ci, którzy zostali w domu, ewangelizowali się przy Disney channel. Potem było drugie śniadanie, po drugim śniadaniu nie było nic. I tak właśnie powinno być w niedziele – nic się nie robi, tylko leży się na trawie na słońcu, gra się w piłkarzyki, albo robi się całą masę innych rzeczy, na które przez pozostałe sześć dni tygodnia szkoda nam było czasu. O, albo ogląda ,,Mikołajka”. Tylko czemu nie czyta? Książka była lepsza…
Po obiedzie niektórzy poszli ćwiczyć, a niektórzy nie. Po podwieczorku ci drudzy niektórzy poszli ćwiczyć, a ci pierwsi nie – poszli do lasu. W lesie jest fajnie – jest dużo wilków, niedźwiedzi, potworów z Loch Ness, yeti i tygrysów szablasto zębnych, tak że jest co robić. Dzisiaj na górskich ścieżkach było dużo błota, a jednocześnie tuż przy brudnych kałużach wiły się małe górskie strumyczki krystalicznie czystej i przejrzystej wody. Ciekawe, czemu tak się dzieje.
A po kolacji – dyskoteka. Ale ja jestem zbyt leniwa na dyskoteki, a poza tym ktoś te słowa musi napisać.
Minęły cztery dni turnusu, nie licząc środy godziny dziewiątej wieczorem, kiedy obozowicze przyjechali. Z integracją od samego początku nie było tu żadnych problemów, i póki co nadal tak jest. Pozostał jeszcze tydzień, chociaż z doświadczenia wiem, że w przyszły poniedziałek nie będzie tu osoby, która nie zastanawiałaby się, jak to możliwe, że dwa tygodnie da się przeżyć w jeden dzień.

Mój dopisek.
Czytając słowa Aliny można odnieść wrażenie, że dzień był baaaardzo leniwy. Był, ale nie dla wszystkich, część osób, które tu się znalazły, ma do wykonania poważne zadanie i od niego nie ma świąt. Ratują się przed konsekwencjami skoliozy, ćwicząc bardzo intensywnie. Na co dzień gimnastyka jest dla wszystkich - jeśli nie leczniczo to profilaktycznie, w niedzielę tylko dla „wybrańców”. Probierzem zintegrowania bywa dyskoteka i zazwyczaj pierwsza jest „drętwa”, bo różnice wieku, bo za jasno, bo za ciemno, bo muzyka za wolna, bo za szybka. Druga wychodzi lepiej i żadne różnice nie przeszkadzają. Dzisiejsza (pierwsza) była chyba drętwa, bo nie doczekała ciszy nocnej. Zastąpiło ją karaoke znajdujące coraz więcej zwolenników.

niedziela, 8 sierpnia 2010


Czwarty dzień.
Alinie daliśmy tym razem pauzę od pisania i obowiązek przejąłem na powrót (mam nadzieję, że na krótko) ja.
Wszystkich oczekujących na dostęp do zdjęć, przepraszam za opóźniający się start galerii. Zdjęć mamy już dużo, tylko na przeszkodzie w ich opublikowaniu stoją ciemne moce, które zadomowiły się w naszym komputerze. Ale chyba już coś się odblokowało i mam nadzieję, że jutro zdjęcia będą dostępne. Proszę pamiętać o konieczności przesłania maila, z prośbą o dostęp do galerii, na adres osrodek@dorsum.pl
Wiemy, że nad Polską przechodzą nawałnice, nocą widzimy rozbłyskujące w dali niebo, tymczasem u nas ciepło, pogodnie, świerszcze grają, wiatr poszedł hulać gdzie indziej….. Takie warunki pozwoliły nam na wycieczkę do lasu – jedna grupa i do wsi – druga grupa. Las, sam w sobie ciekawy, o górskim charakterze ma w sobie pewną atrakcję – jaskinie. Są zaznaczone na mapach, ale w taki sposób, żeby ich nie znaleźć. W obawie przed zbyt częstą penetracją przez osoby mogące zakłócić spokój zamieszkującym tam gatunkom różnych stworzeń, miejsce to jest nieoznakowane. Szukałem tych jaskiń przez kilka lat (oczywiście nie bez przerwy), aż w końcu z pomocą leśniczego z sąsiedniej wsi udało mi się je namierzyć. Od tego czasu zdarza się, że idziemy z dziećmi wczołgać się do chłodnej czeluści i poczuć atmosferę podziemnego świata. Dostępne jest kilkanaście metrów korytarza, lecz z opisu wiem, że najdłuższa ma 78 metrów długości. Większość uczestników dzisiejszej wizyty w tym miejscu była pierwszy raz.
Wycieczka do wsi miała charakter towarzyskiego spaceru zakończonego zakupami. Resztę dnia wypełniły oczywiście tańce, gimnastyka, kąpiel w basenie, piłkarzyki – robiące coraz większą furorę – i na zakończenie dnia ognisko. Koniec pierwszego tygodnia sierpnia – noc przychodzi znacznie wcześniej niż na początku wakacji, jest też trochę chłodniejsza – doskonały czas na ognisko. Coraz więcej śpiewają (najciszej śpiewająca ławka idzie spać), coraz żywiej się bawią. A teraz śpią. Pora i na mnie.

sobota, 7 sierpnia 2010

Dzień trzeci.
Rano było śniadanie, po śniadaniu chłopcy poszli tańczyć (tańczą tańce nowoczesne), kilka starszych dziewczyn, które postanowiły pójść do grillowni z zamiarem malowania na szkle, rysowały na papierze, a małe dziewczynki kąpały się w basenie, na co nie mogłam patrzeć, bo woda miała tylko 25 stopni! Na poprzednim turnusie temperatura dochodziła do 29 stopni.
Jak można się kąpać w tak zimnej wodzie?
Po drugim śniadaniu role się odwróciły – my poszłyśmy tańczyć (tańczymy tańce towarzyskie), a chłopcy poszli robić całą masę różnych innych rzeczy.
Co tu dużo pisać… tak było do obiadu.
Na obiad były naleśniki lub gołąbki, jak kto wolał. Ja wolałam – jestem jedyną dziewczyną na świecie, która nie lubi jeść słodkich rzeczy, więc pałaszowałam gołąbki, patrząc bez krzty zrozumienia na tych, którzy zajadali się naleśnikami na słodko. Później była przerwa poobiednia, więc poszliśmy na trawę odpoczywać po wysiłku, jakim było wtrząchnięcie naleśników i po czystej przyjemności, jaką było delektowanie się subtelnym smakiem gołąbków. Inni, jako aktywni obozowicze, rozmawiali ze sobą na kocach lub grali w piłkarzy ki, ja jako naczelny leń pierwszej kategorii i ostatni nierób odrzykońskich turnusów wszech czasów wgramoliłam się na domek na drzewie, prostacko zajęłam go maluchom, które i tak się do niego nie wybierały, i przez godzinę udawałam, że mnie tam nie ma. Ale to nikogo nie obchodzi, wiem….
Potem były ćwiczenia a po ćwiczeniach był podwieczorek. A przed podwieczorkiem zaczęło lać. I to znienacka – godzina 16.57, nie ma deszczu, godzina 16.58, jest deszcz.
No i zaczęło lać. I lało, lało, lało, laaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa….. Aż przestało. Też znienacka – 17.10, jest deszcz, 17.11, nie ma go. Padał krótko, ale bardzo intensywnie. Trudno było zobaczyć cokolwiek poprzez szarą ścianę deszczu. Jakby Pan Bóg basen przez sito opróżniał. Przepraszam, może tu są ateiści…
Przestało padać akurat, gdy skończył się podwieczorek. Po podwieczorku małe dzieci poszły na ćwiczenia, a duże na piłkarzy ki (jeżeli to kogoś interesuje – ja nie poszłam. Postanowiłam pobiegać po okolicy, i spotkałam wielkiego, brązowego zająca i młodego koziołka, które przebiegły mi drogę 2 metry przed moim nosem). Deszcz ma same zalety – powietrze po nim jest tak świeże, że aż chce się oddychać. Tylko lepiej z tym oddychaniem nie przesadzać, bo może zakręcić się w głowie, można upaść, trafić skronią na ostry, specjalnie wyprofilowany kamulec i umrzeć. Jak to ze wszystkim na tym świecie trzeba uważać…
Potem była kolacja (Jezus Maria hamburgery!), a po kolacji było karaoke na sali gimnastycznej (we will we will rock you!), na które nie poszłam, ale nic nie szkodzi, bo muzykę słychać było nawet w tym pokoju na samej górze, w którym jest komputer i w którym siedzę teraz. Nie wiem, czy to kogoś interesuje, ale nie lubię śpiewać, chociaż umiem robić to w stopniu mistrzowskim, oczywiście, jak nie potrafi nikt inny w promieniu 54 678 km i 98 metrów. Nikogo to nie interesuje? Ok…
Teraz mamy dwudziestą trzecią minut trzynaście, i napisałabym coś jeszcze, ale może to już jutro.
Dobranoc, Alina.

piątek, 6 sierpnia 2010

Dzień pierwszy i drugi.

Przedstawię się. Mam na imię Alina, mam siedemnaście lat, jestem uczestniczką obozu, o którym Państwo właśnie czytają. Jestem tu już czwarty raz, a jeszcze mi mało. Wiem, ze to brzmi jak wazelina czy zgrabny marketing, ale to czysta prawda. A teraz gwóźdź programu – właściwa treść tego bloga:
Po wczorajszej długiej podróży wszyscy mali obozowicze postanowili położyć się wcześnie spać, więc nic dziwnego, że dziś wszyscy obudzili się wypoczęci. Rano przy śniadaniu panowała bardzo wesoła i luźna atmosfera, biorąc pod uwagę, że integracja miała rozpocząć się dopiero później. Potem przeszliśmy do omawiania regulaminu obozu, co poszło szybko i sprawnie, bo nikomu nie trzeba było dwa razy powtarzać, że nie wolno wywieszać kolegi przez balkon nogami do góry, ani tym bardziej popełniać innych faux pas. Po śniadaniu, jako że mieszkamy w kraju katolickim, poszliśmy się integrować pod pobliską kapliczkę. Tam zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie na naszą klasę, a także dowiedzieliśmy się, skąd się wzięła nazwa ,,Odrzykoń”. Następnie ruszyliśmy w głąb lasu, gdzie zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, a także na to, by otrzymać sporą porcję wiedzy prosto z ust rasowego leśniczego. Dowiedzieliśmy się, jakie zwierzęta można spotkać w Bieszczadach (na przykład psy, mrówki i ludzi), a także jak można odróżnić niedźwiedzia od sarny.
Po drugim śniadaniu poszliśmy na boisko dalej się integrować, choć i bez zabaw integracyjnych nieźle dawaliśmy sobie radę. Po obiedzie, na którym była pizza (a trzeba wiedzieć, że dzień, w którym na obiad podawana jest pizza, jest najbardziej wyczekiwanym i najświętszym dniem ze wszystkich dni całego turnusu), poszliśmy tańcować. Nie ma to jak porcja pozytywnej energii w taki dzień, jak ten. Jest dość chłodno, ale po dwóch tygodniach upałów taka pogoda jest jak manna z nieba.
Wieczorem, po kolacji, urządziliśmy najfajniejszą rzecz, jaką może urządzić sobie osiemnastka dzieci i ich opiekunowie, będąc o zmroku w Bieszczadach – ognisko. Gitara, gitarzysta, kiełbaski, no i telewizor made by matka natura – wielki, buchający ogień, w który człowiek wpatruje się już od kilkunastu tysięcy lat, i wszystko wskazuje na to, że nie jest już w stanie się tego oduczyć.
No i bardzo dobrze. Ognisko to fajna rzecz.
Ognisko i wszystko, co z nim związane – przyśpiewki (chłooopy starzeeeją sięęę!), smak zwęglonych do nieprzyzwoitości kiełbasek, widok siedemnastu spojrzeń wpatrzonych w te same, rozżarzone węgielki, w które i my się wpatrujemy, no i ta fantastyczna atmosfera, jakiej nie da żadne play station.
Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie wiem, nigdy nie grałam na czymś takim.
A teraz wszyscy już śpią, wyczerpani tyloma wydarzeniami drugiego dnia obozu w Odrzykoniu. A to przecież dopiero początek.
Dobranoc. Alina.



Przedstawię się, mam na imię Erwin, mam pięćdziesiąt jeden lat i organizuję te obozy, o których Państwo właśnie czytają.
Po trzech turnusach wypełnionych pracą i pisaniem bloga po nocach, wpadłem na pomysł – oczywiście genialny – przekażę pisanie uczestnikom, a konkretnie Alinie (być może ktoś dołączy do pomocy). Jak się Państwu podoba jej pierwszy tekst?
Dla dzieci dzisiejszy dzień zakończył się ogniskiem, a dla nas, niestety, podjęciem decyzji o odwiezieniu jednego z uczestników do domu. W czasie kiedy piszę, jego tato jedzie w naszą stronę. Musieliśmy tak zdecydować dla dobra jego i wszystkich. Rzadki to przypadek , ale już kiedyś też miał miejsce. Już chyba wszystko miało miejsce w ciągu prawie dwudziestu lat naszej pracy z dziećmi.



PS. Witam i ja, mam na imię Zuzia, mam 27 lat i chciałam powiedzieć, że jest "letki" problem techniczny i zdjęcia pojawią się z opóźnieniem ( mam nadzieję, że małym ;))

środa, 4 sierpnia 2010

Trzynasty dzień.
Spóźnione zakończenie.
Końcówka pobytu i towarzyszące jej zamieszanie nie pozwoliło zrobić ostatniego wpisu na czas. Zatem z opóźnieniem, mając już u siebie następną grupę, zamykamy III turnus.
Wtorek to finał wszystkiego: zaliczenia z gimnastyki, pokaz tańców – układów w wykonaniu wszystkich, pakowanie, poszukiwanie zagubionych drobiazgów, spisywanie adresów, wspólne oglądanie zdjęć zrobionych w czasie ostatnich dwóch tygodni. W wolnych chwilach, oczywiście basen i piłkarzy ki.
Cisza nocna punktualnie i wczesna pobudka o szóstej. Mamy już wprawę w przeprowadzaniu „stałych fragmentów gry”, więc ostatnie śniadanie i załadunek poszedł sprawnie. Podróż również.
A teraz ja siedzę przed komputerem, w Piekle a cała gromadka, która jeszcze rano była u nas, rozproszona po Polsce i Warszawie żyje swoimi sprawami. Do zobaczenia dzieci następnym razem, jak nie w Piekle, to gdzieś w życiu na pewno!!!
Trzynasty dzień.
Spóźnione zakończenie.
Końcówka pobytu i towarzyszące jej zamieszanie nie pozwoliło zrobić ostatniego wpisu na czas. Zatem z opóźnieniem, mając już u siebie następną grupę, zamykamy III turnus.
Wtorek to finał wszystkiego: zaliczenia z gimnastyki, pokaz tańców – układów w wykonaniu wszystkich, pakowanie, poszukiwanie zagubionych drobiazgów, spisywanie adresów, wspólne oglądanie zdjęć zrobionych w czasie ostatnich dwóch tygodni. W wolnych chwilach, oczywiście basen i piłkarzy ki.
Cisza nocna punktualnie i wczesna pobudka o szóstej. Mamy już wprawę w przeprowadzaniu „stałych fragmentów gry”, więc ostatnie śniadanie i załadunek poszedł sprawnie. Podróż również.
A teraz ja siedzę przed komputerem, w Piekle a cała gromadka, która jeszcze rano była u nas, rozproszona po Polsce i Warszawie żyje swoimi sprawami. Do zobaczenia dzieci następnym razem, jak nie w Piekle, to gdzieś w życiu na pewno!!!

wtorek, 3 sierpnia 2010


Dwunasty dzień.
Mieliśmy dzisiaj co robić. Przed południem pojechaliśmy do Krosna i w studiu nagrań została zarejestrowana płyta z utworami w wykonaniu naszych dzieci. Należy cieszyć się z zaangażowania w działanie twórcze i jakkolwiek efekt ostateczny nie jest profesjonalny, to warto było to zrobić. Wszyscy, którzy uczestniczyli w nagraniu otrzymają egzemplarz płyty. Było też zwiedzanie krośnieńskiego starego miasta i czas na zakupy.
Po obiedzie ostatnia gimnastyka i jednocześnie druga grupa ostatnie tańce, po podwieczorku zmiana i dzień minął. Na basen i wszystkie drobne przyjemności czas był w „kradzionych” chwilach i po kolacji, ale przed ogniskiem – oczywiście ostatnim. Zrobiło się trochę nostalgicznie.
Czas na podsumowanie będzie jutro, dzisiaj można tylko spojrzeć na kończący się turnus z punktu widzenia tymczasowego, dwutygodniowego „taty”. Wśród goszczących teraz osób siedmioro dzieci jest u nas po raz pierwszy. To dość liczne grono, jak na nasze realia. Nowicjuszy zazwyczaj jest mniej, toteż ryzyko, że ktoś będzie miał kłopoty z adaptacją do Piekła było nieco większe niż zwykle. I takie obawy były bardzo wyczuwalne podczas rozmów z rodzicami. Jako dwutygodniowy tato stwierdzam, że niektóre pociechy chciałyby zostać dłużej. To dla nas, wszystkich osób zajmujących się dziećmi, prawdziwy sukces. W dodatku nie został osiągnięty w łatwy sposób. Dość dużo wymagamy i niełatwo ustępujemy. Staramy się nakłaniać wszystkich do aktywności i tworzenia. Duża dyscyplina może wydawać się czynnikiem trudnym do zaakceptowania przez rozbrykane, czasami, istoty. A jednak przekonaliśmy się już dawno, że jeśli istnieją wyraziste reguły, dzieci czują się pewnie i bezpiecznie. Ilość czynników decydujących o powodzeniu w tej pracy, jest przerażająco duża. I nie jest to fabryka, w której proces technologiczny jest powtarzalny przy zachowaniu warunków. Mam wrażenie, że te same powody, dla których osiedliliśmy się w Piekle, decydują w przypadku dzieci o akceptacji tego miejsca. Cała reszta czynników to dodatki: osobowość opiekunów, atrakcyjność zajęć, jakość posiłków, towarzystwo rówieśnicze i inne, może mniej ważne ale bardzo liczne. Żeby w pełni poznać jak tutaj jest, jeden raz nie wystarczy. Rekordzistka była siedemnaście (!!!) razy. Zaczęła jako mała, bojąca się wszystkiego dziewczynka (nazywaliśmy ją Zaczarowany Ołówek z racji charakterystycznej fryzury) a skończyła jako pełnoletnia osoba. Mam cichą nadzieję, że któregoś razu zadzwoni i zapyta, czy znalazłoby się miejsce dla jej dziecka na wakacje……..

poniedziałek, 2 sierpnia 2010


Jedenasty dzień.
Niedziela, więc spaliśmy pół godziny dłużej, śniadanie pół godziny później i wszystko na trochę większym luzie. Ten luz bierze się też z zadomowienia i znajomości rytmu obozowego życia. Słowo „obóz” nie pasuje trochę do tego, co robimy – bardziej kojarzy się z namiotami i harcerskim charakterem pobytu. „Kolonie” też nie – na koloniach jest zawsze dużo dzieci, wielka stołówka, są panie kolonistki, jest pan dyrektor itd. Nie pasujemy do tej wizji. Najbardziej neutralne wydaje się być – wakacje w Piekle.
Chętni byli rano w kościele a później dzień potoczył się bez większego ciśnienia i jedynie gimnastyka zaburzyła nam leniwy charakter siódmego dnia tygodnia. Wieczorem nastąpił finał przedstawień teatralnych i obejrzeliśmy ostatnie dwie sztuki. Gratuluję twórcom – bardzo się przejęli i napracowali.
Pogoda ustaliła się na stanie idealnym – jest ciepło, ale nie upalnie. W takich warunkach można grać w piłkę, skakać, biegać i wykąpać się w basenie. Ponieważ niewiele się dzisiaj działo, mam trochę miejsca na odrobinę filozofii związanej z obserwacją dzieci. Nie tylko bieżącą, ale trwającą już od prawie dwudziestu lat. Z każdym rokiem coś się zmienia, niezauważalnie na przestrzeni poszczególnych lat, ale wystarczająco wyraźnie porównując np. w odstępie dekady. Ostrzem zmian i forpocztą, za którą idzie reszta, jest dostępność i powszechność „izolatorów” w postaci wszelkich gier elektronicznych, telefonów, słuchawek na uszach i innych blokad utrudniających realny kontakt z otoczeniem. Nie potrafimy przewidzieć, jakie zmiany w społecznych relacjach przyniesie w przyszłości to zjawisko, ale dobrze widać jak wpływa na dzisiejsze zachowanie młodych ludzi. Prawdziwa aktywność maleje z każdym rokiem zastąpiona śmiesznym światem na małym ekraniku. Kilkunastoletnie osoby powinny być wulkanem energii, pomysłów, choćby czasem głupich i męczących i to bym zrozumiał. Ale coraz częściej mamy do czynienia z dziećmi, do których trudno mieć zastrzeżenia odnośnie dyscypliny, czy kultury, które coraz mniej potrafią i nie interesuje ich to co jest dookoła. Ciężki temat. Nie da się zawrócić kijem rzeki, kiedyś stosowaliśmy zakaz korzystania z gameboyów , ale te urządzenia to już muzeum techniki a i samo zjawisko rozlało się dużo szerzej. Czy zastanawialiście się Państwo nad tym zagadnieniem? Ja myślę o tym cały czas.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Dziesiąty dzień.
Prowadzimy działania mające na celu uaktywnienie najbardziej zamkniętych w sobie i izolujących się osób . Mamy takie, nieliczne, ale mamy. Metodą na to zjawisko – zazwyczaj skuteczną – jest tzw. dzień sportu. Nazwa może być trochę myląca, ale innej nie udało się dotychczas wymyślić. Przez cały dzień trwa rywalizacja dwóch drużyn. Zadania, które są do wykonania dopasowujemy do możliwości wszystkich uczestników. Dzięki temu każdy zazwyczaj bawi się dobrze i daje się wciągnąć w atmosferę gry. Z dziesięciu przygotowanych konkurencji udało się dzisiaj rozegrać tylko cztery. Do przerwania skusiła nas piękna pogoda i woda w basenie (24 stopnie). Naiwnie sądziliśmy, że po kolacji może coś jeszcze zrobimy, ale nie dało się. Coraz bardziej odczuwamy zadziwiający brak czasu. Odpuściliśmy tańce i wyglądało na to, że wszystko zdążymy zrobić w zaoszczędzonych godzinach, ale niestety. Dodatkowym elementem, z którym musimy się liczyć jest coraz krótszy dzień – po kolacji mamy już tylko pół godziny na jakieś działania na zewnątrz i nadchodzi zmierzch. Sobotę możemy zaliczyć do bardzo udanych dni, przyjmując za kryterium oceny zaangażowanie dzieci w zajęciach. Bawili się wszyscy bez wyjątku. Podobnie było na kończącej dzień dyskotece. Porównując ją z poprzednią widzimy olbrzymią różnicę na korzyść. Mamy zatem w pełni zjawisko, o którym pisałem - kiedy zabawa zaczyna być najlepsza, przychodzi czas wyjazdu.
Wczoraj miałem okazję usłyszeć od jednej z najbardziej na początku tęskniących istot, że chciałaby zostać na następne dwa tygodnie. Cieszymy się , że osiągnęliśmy duże COŚ.
A co z naszym diabełkiem? Na dyskotece ktoś nadepnął mu na nogę i nastąpił taki lament i wybuch rozpaczy, że wydawało się, że jedna karetka może być za mało na poradzenie sobie ze skutkami wypadku. Szybka akcja ratunkowa, na wielu płaszczyznach oddziaływania, uratowała nieszczęśnika i zamiast szpitala skończyło się na grach komputerowych w towarzystwie domownika Wawrzyńca.