wtorek, 1 lipca 2014

NIedziela/poniedziałek 30 czerwca
Rytm życia naszego domu zgodny jest z kalendarzem roku szkolnego, czyli pierwszym dniem roku jest  pierwszy września. Dni odmierzane są ilością czasu pozostałego do ferii zimowych, a później do wakacji. Wszystkie inne "wyliczanki" mają mniejsze znaczenie. Boże Narodzenie, Wielkanoc, wspólny wyjazd na narty bledną przy zbliżającym się lecie. Cały rok przygotowujemy się do przyjęcia dzieci. Malowanie ścian, wymiana łóżek, uzupełnianie pościeli, budowa nowych "narzędzi" pracy (w tym roku doszła nam ścianka wspinaczkowa), załatwianie formalności, odbiory, kominiarze, straże i inne działania rozciągniętye w czasie, ukierunkowane są na ten jeden cel. Do tego dochodzi przygotowywanie nowych projektów (po cichu powiem, że mamy nadzieję na zdobycie wielkiego namiotu imprezowego, w którym znalazłoby się miejsce na działania podczas złej pogody i na wszelkie "rękodzieło", które wymaga stołu, ławki i dachu). I przychodzi ten dzień, kiedy wsiadam do pustego, wynajętego autobusu i jadę do Warszawy po pierwszą grupę uczestników. I ten dzień właśnie nastąpił w ostatni piątek. Pusty autobus zapełnił się dziećmi, w większości dobrze nam znanymi, albo nawet baaaardzo dobrze (Ewa jest jedenasty raz!). Od tego momentu inne sprawy przestają mieć znaczenie. Następuje najbardziej intensywny okres w roku - NADESZŁY WAKACJE! Okres wielkiej próby dla opiekunów, personelu, domowników a nawet zwierząt, które na początku wakacji szczęśliwe podsuwają pyski do głaskania, a pod koniec sierpnia zaszywają się w sobie tylko znane miejsca. I tak już od dwudziestu lat! Nie raz zastanawiałem się, jak wiele czynników musiało zestrzelić się w jeden punkt, aby Wakacje w Piekle mogły zaistnieć. A może mamy tu jakiś mały, prywatny czakram? To by wiele wyjaśniało. Z wszystkich zjawisk, które towarzyszą obecności dzieci w naszym domu, jedno wydaje się być najwspanialsze - radość z przyjazdu w to miejsce, którą widzimy wyraźnie, szczególnie u stałych bywalców. Ona jest dla nas ostateczną cenzurą, czy to co robimy, i w jaki sposób, znajduje akceptację u naszych gości.
Pierwsze dni turnusu dają nam prawie pewną odpowiedź na pytanie - jaki on będzie? Po tych duszyczkach widzę, że będzie udany. Wszystko wskazuje na to, że będziemy się razem dobrze bawić. Pomimo różnic wieku, płci, temperamentów i zainteresowań. A może nawet uda się stworzyć najdoskonalszą formę wspólnego pobytu, którą nazywamy rodzinką - to określenie, jak sądzę, nie wymaga rozwinięcia.
Przepraszamy za opóźnienie w starcie bloga. Trochę winy spada na nas, z braku czasu, a trochę na słabość połączenia internetowego, które rwie się podczas opadów, we mgle, a nawet przy silnym wietrze. W takich warunkach zrzucenie pakietu zdjęć kończy się niekiedy stratą czasu i klęską.
Jest godzina 00.47 poniedziałek. W domu cicho jak makiem zasiał. Kolorowych snów!

Poniedziałek 30 czerwca

No i poprzedni wpis pisany późną nocą nie poszedł. Przeszkodził wspomniany wcześniej deszcz. A może to i dobrze, że są w XXI wieku takie miejsca, gdzie internet z trudem dociera. Każdy z fachowców, gdy to słyszy śmieje się z naszej indolencji, przyjeżdża na pewniaka, drapie się po głowie, pakuje swoją torbę i odjeżdża.
Deszcz zatrzymał nas w domu. Z planowanej pieszej wycieczki nic nie wyszło i przesunęliśmy ją na wtorek. Pójdziemy tzw. Ruską Drogą do Węglówki. Ruska droga wzięła swą nazwę od Rusinów zamieszkujących te ziemie od drugiej połowy XV wieku. Osadzeni na prawie wołoskim przybysze z południowego wschodu Europy żyli tutaj aż do Akcji Wisła w 1947 roku. Etnografowie nazwali ich Zamieszańcami i stanowili oni tę samą grupę etniczną co Łemkowie w Beskidzie Niskim, czy Bojkowie w Bieszczadach, ale oddzieleni geograficznie na "wyspie", jaką jest Pogórze, wyodrębnili się kulturowo. Jako nieliczna grupa, zamieszkująca tylko kilkanaście okolicznych wsi, zniknęli po wysiedleniach i nigdy nie wrócili. Kilku rodzinom udało się przetrwać i jeszcze poszczególnych ich przedstawicieli można spotkać.  Z pamiątek po nich pozostały cerkwie, zarastające cmentarze i nazwy topograficzne, znane już tylko starym ludziom. Jutrzejszą wycieczkę możemy nazwać "śladami Zamieszańców", gdyż przejście pod cerkiew w Węglówce będzie doskonałą okazją do opowieści o tych ludziach. Węglówka jest ciekawa jeszcze z innego powodu. Znajduje się tam czynna wciąż, stara kopalnia ropy naftowej. Kiwające się pompy robią wrażenie. Może uda się namówić któregoś z pracowników, aby opowiedział o co chodzi z tą ropą. W połowie XIX wieku zainteresowanie "olejem skalnym" wywołane przez Łukasiewicza, spowodowało napływ inwestorów z zagranicy.  W Węglówce zamieszkał niejaki admirał Nelson z rodziną. Nie chodzi oczywiście o admirała Horatio Nelsona, zwycięzcy spod Trafalgaru i Kopenhagi. Nasz admirał Nelson miał na imię Keith i zamieszkał pośród lasów i gór w Węglówce. Pamiątką po nich są trzy nagrobki koło cerkwi. Szczególnie jeden, wzruszający, który kryje miejsce spoczynku małej dziewczynki, córeczki Keitha. Wzruszający, bo na płycie z białego marmuru "śpi" jej rzeźba a epitafium w języku angielskim nie pozwala przejść obojętnie obok tego miejsca. A wracając do jednookiego Horatio, podobno w którymś ze starych przewodników turystycznych popełniono koszmarno śmieszny błąd lokalizując miejsce pochówku, największego marynarza w historii, po drugiej stronie naszego lasu.
Pomimo deszczu nie nudziliśmy się. Zajęcia w domu, gimnastyka w gabinecie, w Odrzykoniu, wieczorny "MamTalent" i dziesiątki drobnych wydarzeń wypełniły nam czas. Wczoraj pisałem o pozytywnym wrażeniu, jakie robią nasi obozowicze. Dzisiaj potwierdzam, przywołując jako dowód równo ustawione buty w sieni. Widzieliście kiedyś dwadzieścia par równo ustawionych dziecięcych butów.?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz