wtorek, 31 sierpnia 2010

Ostatnich dni kilka i ostateczne podsumowanie ;)


Dzień dziewiąty.
Już od rana trwały ostatnie przygotowania do długo oczekiwanego koncertu. Nasz konferansjer (Julian) biegał po domu jak w gorączce, zbierając informacje na temat repertuaru. Cierpliwie wysłuchaliśmy szalonych popisów na fortepianie małej Marysi i Iny oraz dosłownie wstrzymywaliśmy oddech podczas występów Alicji i Wawy. Następnie swoje umiejętności w grze na skrzypcach zaprezentowały Michalina i Marysia Ż. Po części klasycznej przenieśliśmy się z salonu do sali ćwiczeń, gdzie Filip i Mateusz dostarczyli słuchaczom niezapomnianych wrażeń nie oszczędzając głośnika i popisując się doskonałą znajomością gitary elektrycznej. Potem Marysia Ż. wzniosła się na wyższy poziom abstrakcji, wykonując z gitarą cztery piosenki własnego autorstwa (ze zbioru stu pięćdziesięciu.) Na samym końcu wysłuchaliśmy piosenki grupowej „Yellow” w składzie na gitarę (Dominik), gitarę elektryczną (Filip) i wokal, który wykonał nie kto inny, jak nasza niezastąpiona Marysia Ż (jak sama przyznała, jedyne czego nie umie, to grać na puzonie).
Po obiedzie nastąpiły zwyczajowe ćwiczenia i tańce, a po kolacji kolejny NMF (Nocny Maraton Filmowy). Przypuszczam, że oglądanie filmów od zmierzchu do świtu prędko nam się nie znudzi, a już na pewno będziemy się tym ekscytować do przedostatniej nocy (wstępnie ustaliliśmy, aby jednak ostatnią noc spędzić w swoich łóżkach. Oczywiście nie dlatego, że nam się znudziły filmy, ale po prostu dla samej idei nie spania na matach. Szczerze mówiąc sama przyznaję, że po spaniu na podłodze bolą wszystkie kości i kilka kosteczek, jednakże spanie „w kupie” jest na tyle fajne, że każdy się poświęca).
Nawias powyżej zrobił się podejrzanie długi, a zegar na monitorze pokazuje podejrzanie późną godzinę. Lepiej więc będę kończyć. Dobranoc.
Michalina
Dzień dziesiąty
Po śniadaniu, ubrani w maskujące kolory wyruszyliśmy raźnie do lasu, gdyż w planie mieliśmy gry terenowe. Nasz entuzjazm ostudził nieco werdykt pani Zosi mówiący, że nie ma mowy o naszych dwóch ulubionych zabawach (w linę i we flagi) gdyż zbyt wiele osób łamie sobie lub obtłukuje podczas nich ręce i nogi. Ta decyzja nie przeszkodziła nam jednak pobić rekordu w stawaniu na pieńku (osiem osób), rozplątywania się z wielkiego supła kończyn górnych oraz, tak jak w moim przypadku, wypaćkania się od góry do dołu trawą i jeżynami. Prawdę mówiąc najlepiej chyba bawiłam się przy zmodyfikowanej wersji „Raz dwa trzy baba jaga patrzy”, podczas której pan Przemek i pan Dominik wypadli w roli wcześniej wspomnianej baby jagi niezwykle przekonująco.
Po powrocie wszyscy wzięli prysznic, a ja dodatkowo wytrzepałam spodnie i bluzę (wolałam nie wiedzieć, jakież to zacne żyjątka upodobały sobie moje stylowe ubrania na mieszkanie).
Potem obiad, ćwiczenia i tańce. Układy idą nam już coraz lepiej – w końcu już w sobotę pokaz.
Po kolacji odbyło się karaoke. Chętni do nagrywania piosenek w studiu wykonywali je przed obozową publicznością. Wielką popularnością cieszy się Doda – jej piosenkę wykonują aż cztery (!) osoby. Uwierzcie mi, jeżeli nie sądziliście, że przez Dodę uszy mogą autentycznie puchnąć, to ja jestem tego żywym dowodem.
W nocy obejrzeliśmy tylko dwa filmy – prawie wszyscy pozasypiali podczas pierwszego, nie mówiąc już o drugim (to pewnie dlatego, że były bez napisów, po angielsku). W środku nocy jakiś nieznany bohater wstał i wyłączył rzutnik, jednakże głośnik szumiał jeszcze przez całą noc. Otworzyły się także drzwi prowadzące na dwór, dlatego nad ranem obudziła wszystkich mucha. Nawiasem mówiąc, bzyczała głośniej niż głośnik, ale nikomu nie przeszkodziło to uważać, że i tak było świetnie.
Michalina
Dzień jedenasty
W związku z tym, że w tym dniu jechaliśmy do Krosna, pan Dominik zaapelował na śniadaniu, abyśmy elegancko się ubrali i nie robili mu obciachu. Jako że jesteśmy nadzwyczaj posłuszną grupą wszyscy zastosowali się do tego polecenia. O 10.30. zebraliśmy się wszyscy wyelegantowani i wypachnieni przed busem, który zawiózł nas do miasta. Pierwszym przystankiem było studio, gdzie wszyscy chętni mieli możliwość nagrania swoich piosenek. Podczas gdy liczna grupa osób produkowała się przy mikrofonie, reszta szalała na pobliskim placu zabaw (w którego skład wchodziły dwie huśtawki, zjeżdżalnia i karuzela). Po około godzinie( kiedy wszyscy zdążyli już zjeść drugie śniadanie i zaczynali poważnie się zastanawiać, czy aby na pewno w studiu nie było czarnej dziury) wyruszyliśmy na starówkę. Po ogłoszeniach (zbieramy się tutaj równo o czternastej! Nie pięć po, nie dwie po, ale o czternastej!) rozeszliśmy się po rynku w około czteroosobowych grupach, z zamiarem kupowania baniek mydlanych, jedzenia lodów i robienia mnóstwa innych rzeczy.
Po upływie wyznaczonego czasu zebraliśmy się wszyscy w miejscu zbiórki, a Przemek omal nie popłakał się z radości i zdziwienia, że wszyscy przybyli punktualnie. Wróciliśmy więc do busa, który odwiózł nas z powrotem do naszego kochanego Piekiełka , prosto na obiad.
Wieczorem odbyła się także dyskoteka. Nie dowierzaliśmy własnym uszom, kiedy mówiono nam, że na innych turnusach dyskoteka przypomina bardziej zbiorowe podpieranie ścian. Jak i za poprzednim razem, na tej dyskotece wszyscy świetnie się bawili. Tak świetnie, że potem nie mieliśmy siły na nocne oglądanie filmów, i dla odmiany tę noc spędziliśmy w swoich łóżkach
Michalina
Dzień dwunasty
Wczoraj, wyczerpani po męczącej dyskotece położyliśmy się we własnych łóżkach. Zmuszeni do przerwy w nocnym oglądaniu filmów, obudziliśmy się wypoczęci i zrelaksowani. Pełni energii i zapału do pracy oczekiwaliśmy naszego pokazu tanecznego, jednak okropna pogoda pokrzyżowała nam plany. Skończyło się na ćwiczeniu i doskonaleniu szczegółów na sali gimnastycznej.
Druga grupa, w nadziei że ulewa minie tworzyła projekty wzorów, które wieczorem mieliśmy układać ze świeczek na trawie. Pogoda faktycznie się zmieniła, ale na gorszą. Kiedy pomysły się nam wyczerpały, rozegraliśmy turniej w piłkarzyki. Zwyciężyli Filip i Marysia (gratulujemy). Po obiedzie (grochowa i kurczak) przygotowanym przez panią Zuzię, popędziliśmy na gimnastykę, zmotywowani obietnica pani Zosi że pokaze nam fajne cwiczenia. Nie zawiedliśmy się- poznaliśmy kilka nowych ćwiczeń relaksacyjnych, które były zreszta bardzo przyjemne. Za to druga grupa rozwiązywała zagadki kryminalne i grała w kalambury.
Na dzisiejszy wieczór mamy zaplanowane oglądanie filmów całą grupą, wiec musimy już Kończyc i biec na sale.
Dobranoc 
Marta P.
Marta K.
Dzień przedostatni….ja opiszę ( Zofia Gorczyca)….bo oni sami nie potrafiliby się pochwalić!!!
Właściwie wszystko robili super…i ćwiczenia … i tańce…i super ułożyli klucz wiolinowy ze świeczek, który jeszcze płonie…i super się wyprostowali…i super rozciągnęli…i super śpiewali… i super jedli kulturalnie i bez grymasów….i ja chcę, żeby tu zawsze przyjeżdżali…..
Ostatni turnus pozostawia wrażenie jakie towarzyszyć mi będzie w czasie planowania następnego sezonu…dobre wrazenie!
Z taką młodzieżą praca była przyjemnością i dla wychowawców i dla Pani Beaty od tańców i dla mnie.





Jeszcze JA jeszcze ja :):)

Stało się.
Pojechali.
Ostatnie dni były tak fajne, że do radosnego oczekiwania na koniec sezonu, czyli dla kadry początku wakacji, wkradł się lekki smutek i żal..
Filip, który wespół z Umą przegrał ze mną ( Zuzią) i panem Erwinem ostatni mecz w piłkarzyki odgrażał się, że za rok nas pokonają – także cóż – dzięki, i do zobaczenia!

środa, 25 sierpnia 2010



Dzień ósmy.
Dzisiejszy dzień zaczął się trochę inaczej niż zwykle. Po śniadaniu, zamiast wycieczki, starsi rozpoczęli tańce, a młodsi bawili się na karaoke. Tańczącej młodzieży zabrakło nieco entuzjazmu z powodu oglądania filmów do późnej nocy, jednakże starali się tego nie okazywać i grzecznie pląsali po trawie. Po drugim śniadaniu nastąpiła zmiana. Młodsza grupa, wykończona parną pogodą, desperacko wzywała deszcz. Niebiosa nie pozostały obojętne na ich zew, toteż wkrótce Piekło nawiedziła letnia burza z piorunami. Z tego też powodu po obiedzie (ogórkowa i spaghetti), uczestnicy obozu zajęli się kontemplacją przestrzeni międzyplanetarnej tudzież sufitu.
Dopiero po kolacji atmosfera się zagęściła. Zgodnie z warunkiem pani Zosi (ma być zaangażowanie na gimnastyce ) rocznik 97 i w górę otrzymał pozwolenie na urządzenie Nocnego Maratonu Filmowego i nocowanie na sali gimnastycznej. Z naszych tajnych źródeł wynika, że rozentuzjazmowana młodzież poszła spać około godziny 3:07.
Drodzy Rodzicie, nie martwcie się o swoje pociechy. Wrócą zdrowe, szczęśliwe i niewyspane.
Michalina Sz.
Monika W.
Magda M.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Dzień szósty i siódmy



Szósty dzień.
Niedziela właśnie się kończy. Młodsi już śpią, starsi jeszcze oglądają filmy na sali. To chyba była ostatnia taka niedziela tego lata – gorąca, bezchmurna, wakacyjna. Dzień minął według niedzielnego scenariusza, czyli po śniadaniu (jajecznica w trzech wersjach) kościół dla chętnych, a dla pozostałych lenistwo koło domu – pływanie, opalanie, granie. Dopiero po obiedzie, w nieco chłodniejszej (co nie znaczy chłodnej) porze dnia, nadszedł czas na tańce i gimnastykę. Po zapadnięciu ciemności bawiliśmy się przy ognisku. Kolejny raz się powtórzę (i pewnie nie ostatni) pisząc, że w tej grupie wszystko się udaje. To jedno ze zjawisk charakterystycznych dla pracy z grupami młodych ludzi, kiedy te same propozycje w jednym przypadku zostają odrzucone na wstępie, a w innym wywołują entuzjazm i są od razu akceptowane. Każdy turnus okazuje się niezależnym i niepowtarzalnym tworem, do którego znalezienie klucza nie jest zjawiskiem automatycznym.


Siódmy dzień
Dzień siódmy.
Burze atakują północ i zachód kraju, a nasz południowo wschodni zakątek wciąż pogodny i ciepły, więc w dalszym ciągu bez ograniczeń korzystamy z tego dobrodziejstwa. Tematem głównym dzisiejszego dnia były gry terenowe, których miejscem stała się cała okolica. Pomysłowość uczestników osiągnęła apogeum, gdy starsza pani z przysiółka została poproszona o ocenę układu tanecznego na swoim podwórku. Dość ryzykowny pomysł z grami udaje się zrealizować, gdy uczestnicy są pomysłowi i aktywni. W przeciwnym wypadku zabawa staje się „drętwa” i trudna. Więc, jak zwykle, znów bawili się świetnie. Po obiedzie stałe zajęcia, o których już nie piszę.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku powtarzającym się regularnie podczas naszych wakacji. Z dokładnością zegarka, pierwszego dnia drugiego tygodnia pobytu dzieci przechodzą metamorfozę polegającą na zrzuceniu z siebie wszelkich obaw związanych z pobytem w nowym miejscu, wśród obcych. Zaczynają czuć się jak u siebie w domu, wszelki stres gdzieś znika i zaczynają w pełni korzystać z pobytu. Ta atmosfera pojawiła się dzisiejszego wieczora i będzie trwać do końca turnusu.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Dzień piąty.
W prognozach pogody coś zaczyna się psuć za kilka dni. Wykorzystujemy
zatem skwapliwie sierpniowe słoneczne dni i przebywamy cały czas na
zewnątrz. W pierwszej części dnia odwiedziliśmy zamek odrzykoński,
dla kilku osób była to zupełna nowość, a dla kilku stary znajomy z
poprzednich lat. Często wycieczka na zamek kończy się opadnięciem
uczestników z sił i koniecznością transportu samochodem do domu chociaż
jest to tylko kilka kilometrów. Dzisiaj ten problem nie pojawił się i
wszyscy doszli o własnych siłach, w stanie umożliwiającym aktywne
uczestnictwo w kolejnych zajęciach po obiedzie. Nareszcie mamy grupę bez
"krowiastych" dziewcząt i "zgrzybiałych" chłopców,
przy czym oba określenia odnoszą się do stanu umysłu a nie wyglądu. Walka
z tymi zjawiskami, jest jednym z naszych celów, ale jej skuteczność
uzależniona jest od dobrej woli osoby dotkniętej dolegliwością. Pierwszym
symptomem jest narzekanie na konieczność ruchu, drugim zastąpienie ruchu
grami elektronicznymi( np. w telefonach. Kiedy tylko pogoda pozwala,
staramy się żeby dzieci przebywały na zewnątrz -mają wręcz taki
obowiązek. Nadrabiamy wielomiesięczne zaległości roku szkolnego. Dzisiaj
jedna z dziewczynek na polecenie wyjścia z domu odpowiedziała, że nie jest
przyzwyczajona do wychodzenia na powietrze
Zawsze staram się edukować dzieci w sprawie oczywistej, aczkolwiek
lekceważonej zupełnie. Dlaczego należy przebywać na powietrzu? Dlaczego
trzeba się czasem zmęczyć, zasapać a również spocić? Zatem
odpowiadam.. na powietrzu jest ultrafiolet (nawet w zimę i przy
zachmurzeniu) potrzebny do przyswojenia witaminy D3, a ta jest niezbędnym
składnikiem budulcowym kośćca!!! Jest to ważne całe życie gdyż kościec w
procesie fizjologii człowieka"wymienia się"co 7 lat.W czasie
wysiłku fizycznego wzrasta ilość czerwonych ciałek krwi a w zadyszce
ćwiczymy przeponę, która potrafi (nie ćwiczona i zbliznowaciała)
zdeformować żebra szczególnie te pokrzywicze.
Są zjawiska, na które mamy ograniczony wpływ, a z którymi staramy się
bezwzględnie walczyć np. dokuczanie sobie wzajemne dzieci. Zgodnie z
naszymi zasadami jakakolwiek przemoc jest zabroniona i bardzo rzadko się
zdarza. Na tym turnusie niestety, pewne symptomy zjawiska już się
pojawiły, było trochę łez, trudne rozmowy i zmieniliśmy pokój jednej małej
uczestniczki. Mam nadzieję, że na tym koniec problemu.
Była dyskoteka - udana jak wszystko z tymi dziećmi.
Jutro niedziela, czyli późniejsza pobudka i więcej lenistwa.

sobota, 21 sierpnia 2010


Dzień czwarty.
Nazwijmy go umownie dniem sportu. Od rana do obiadu trwała rywalizacja dwóch drużyn. Konkurencje, dzięki dużej różnorodności dawały szanse wszystkim niezależnie od wieku i predyspozycji fizycznych. Ich charakter miał wyzwolić intensywny ruch w formie zabawy i to bez wątpienia wyszło. Ciepły, ale nie gorący dzień sprzyjał zajęciom pod gołym niebem, wobec czego po obiedzie tańce również były na łące. Czy znacie widok równie chwytający za serce jak grupa dzieci tańczących wśród drzew i świetnie bawiących się przy tym?
W każdej grupie są osoby pełniące rolę naturalnych liderów, jeśli ich autorytet jest odpowiednio wysoki, grupa funkcjonuje reagując na wszystko pod ich wpływem. W tej grupie wygląda na to, ze jest wielu liderów i większość uzdolnionych muzycznie i ruchowo. Tańce są naprawdę na wysokim poziomie.
Z taką grupą przyjemnością jest pracować!
W tym roku po raz pierwszy wprowadziliśmy tańce jako codzienną formę ruchu. Na fali zachwytu społeczeństwa programem YOU CAN DANCE oparłam swój pomysł i byłam z siebie bardzo dumna. Okazało się szybko, że dzieci nie są tym zachwycone i jęczały mi codziennie, ze nie przyjadą w przyszłym roku jeśli będą tańce… Mój mąż ostrzegał , że pomysł nie chwyci, jednak choć dla jednej grupy było warto.
Dostałam wreszcie szansę na pisanie bloga. Może powinnam coś napisać na temat zajęć mojej terapii. W końcu to obóz wypoczynkowo- rehabilitacyjny.
Dzięki temu, że dzieci ćwiczą pod moim okiem w ciągu roku w gabinecie i na obozie w wakacje, jest ciągłość terapii . Podstawą mojego leczenia i profilaktyki skolioz jest systematyczna praca do zakończenia wzrostu. Zajmuję się tym problemem od 30 lat a obozy zaczęłam prowadzić właśnie dlatego, że poprawa uzyskana w ciągu roku często znikała po wakacjach. I znów musiałam zaczynać od początku.
Paradoksalnie w tej grupie większość uczestników jest już wyprowadzona ze skoliozy , gdyż wiele lat są pod moim okiem. I tak naprawdę jest to już tylko” kosmetyka” kręgosłupa. Ortopeda na pewno by się zdziwił i pytał dlaczego to obóz rehabilitacyjny?
Dziękuję rodzicom, nie tylko tego turnusu, że zaufali mi i mogę pracować z dzieckiem do skutku, czyli do zakończenia wzrostu.
Przerwanie terapii nawet już tej z poprawą , niesie ryzyko powrotu skoliozy , jeśli dziecko nie osiągnęło dojrzałości kostnej.
Pozdrawiam więc z roztańczonego i „prostego” Piekła!!!!
MAMA- Zofia Gorczyca.

piątek, 20 sierpnia 2010


Dzień trzeci
Jak zwykle na początku, dzień zaznajamiania okolicą (lub dzień przywitania po nieobecności). Dobra pogoda pozwoliła na trochę dłuższy spacer, którego celem była cerkiew w Węglówce. Jest to jedna z nielicznych pamiątek po zamieszkujących te ziemie Zamieszańcach (grupie etnicznej podobnej do Łemków) wysiedlonych w 1947 roku. Wędrując przez Pogórze, osoby wrażliwe i myślące dostrzegą piękno tych stron, nieskażone przez turystów, pełne walorów charakterystycznych dla popularnych wypoczynkowo miejsc i pozbawionych ich wad. Lato chyli się ku jesieni, temperatury niższe niż jeszcze tydzień temu, kolory zaczynają się różnicować, rano wszystko obficie pokryte rosą. Widać koniec wakacji, ale nie u naszych dzieci. Ta grupa bawi się doskonale, wszystkie były fajne i angażowały się w zajęcia, ale ten ostatni turnus ma w sobie coś na co czekamy za każdym razem. Nawet takie drobiazgi jak poranne …dzień dobry… słyszy się częściej niż poprzednio. Entuzjazm, chęć do działania, ciekawość wszystkiego co ich otacza. Nie chciałbym zapeszyć, ale jeśli tak będzie do końca……
Po obiedzie gimnastyka i taniec. Podobno również było super (słowa prowadzących zajęcia).
Ten dzień uciekł nam bardzo szybko i nie zdążyłem opisać go na czas. Zatem nadrabiamy i za kilka godzin następny wpis.

środa, 18 sierpnia 2010

Dzień pierwszy
Rozpoczęliśmy ostatni akt tegorocznych wakacji – V turnus. Zawsze był specyficzny - ”umawiany”. Przyjeżdżające osoby stanowiły zgrany zespół skompletowany długo wcześniej i bez naszego wpływu. Taka sytuacja gwarantowała dobre funkcjonowanie grupy i tak też zazwyczaj było. W tym roku nastąpiło przemieszanie składu i mamy kilku „pierwszo razowców” i kilku weteranów, m.in. jedenastokrotną uczestniczkę wakacji w Piekle.
Pierwsze wrażenie, wszystkich prowadzących zajęcia, jest po dzisiejszym dniu bardzo dobre, nie piszę więcej na ten temat zachowując ostrożność w budzeniu licha.
Nasz blog wystartował pierwszego dnia wakacji i zgromadzone na nim wpisy stanowią dość poważny zbiór wiedzy na temat tego co się u nas dzieje. Zachęcam wobec tego wszystkich nowych czytelników do cofnięcia się i przeczytania relacji z poprzednich turnusów. Staram się nie powtarzać pewnych myśli, czy opisów, a są one wspólne dla całych wakacji i pomogą może lepiej poznać atmosferę naszego Piekła. To powinno być interesujące dla rodziców.
Spróbuję zachęcić dzieci do pisania codziennych relacji, patrząc z ich perspektywy zobaczymy zapewne coś innego niż z mojej. Może się uda – tak jak na IV turnusie, kiedy Alina wspaniale sprawdziła się w roli blogera.
Podsumujmy pierwszy dzień – są aktywni w dobrym znaczeniu tego słowa.
Ostatni dzień czwartego turnusu.
Podobnie jak ostatnio, nie udało się zrobić wpisu na czas. Alina już nie dała rady, a wieczorem przyszła burza, jedna z tych które nie tylko grożą i straszą, ale i rozrabiają. W ciemnościach , które przyszły trochę zbyt wcześnie, narobiła bałaganu wykorzystując do tego wiatr. Straty nie są poważne, ale przykro było patrzeć na naszą kochaną trampolinę pogiętą i przeniesioną w krzaki. Do tego wszystkiego doszedł dwudziestominutowy brak prądu i zrobiło się całkiem dramatycznie. Nie chcemy takich atrakcji więcej. Cisza nocna panowała tylko w domu, na zewnątrz aż do rana lało, wiało i błyskało. Odjeżdżaliśmy rano żegnani przez płaczące niebo i przebłyskujące chwilami słońce. I tak właśnie zakończył się czwarty turnus. Wcześniej, w ciągu dnia kończyliśmy „nasze sprawy” . Najciekawszy był wg mnie finał dwutygodniowej nauki tańca, czyli pokaz w wykonaniu wszystkich uczestników. Pomimo cierpienia widocznego na twarzach niektórych młodszych chłopców (rekompensowanego uśmiechami dziewczyn), warto było patrzeć i warto było ćwiczyć! Podobnie jak z gimnastyką – trzeba było zademonstrować efekt pracy wykonując kilka testowych ćwiczeń. Ale znowu nie chodzi o test, a o próbę nadrobienia dysproporcji pomiędzy intensywnym ruchem a trybem codziennego życia. A poza tym pakowanie, podsumowanie, nagradzanie, wspólne oglądanie zdjęć, czyli stały, trochę smutny rytuał ostatniego dnia.
Żegnając się z dziećmi cieszymy się słysząc, że bardzo chcą wrócić za rok, a może zimą. Znów udało się kilka istot przekonać do Piekła, zielonych wzgórz dokoła i do nas.
Do zobaczenia znowu!

niedziela, 15 sierpnia 2010

Niedziela, piętnasty sierpnia, święto państwowe, wszystkie sklepy pozamykane, ale kościół otwarty. Parę osób skusiło się i poszło, reszta, zniechęcona upałem, została i siedziała w basenie. Rano było bardzo ciepło, upalnie wręcz, a nawet ośmielę się odważyć i stwierdzić, że było nawet cieplej niż we Warszawie. Ale potem się zmieniło, i to w obrzydliwie diametralny sposób – zrobiło się zimno i zaczął nawet padać deszcz. Ciekawe, jak jutro będzie, w ostatni dzień.
Wiadomo tylko, że będzie najbardziej pracowity ze wszystkich, jakie dotychczas minęły, bo, ponieważ nikt nie chce zostawić tu przypadkiem jakiejś swojej rzeczy, wszyscy będą od samego rana biegać po schodach jak kot z pęcherzem, a i tak zostanie porozrzucany po wszystkich pokojach ekwipunek dla siedmiu wspaniałych. Dziś rano szukałam jednej ze swoich rzeczy jeszcze z poprzedniego turnusu w wielkim worku pełnym odzieżowych pozostałości stojącym koło kredensu. To co tam znalazłam… To, czego tam nie znalazłam… Niejeden dom dziecka wyszczerzyłby zęby w uśmiechu na ten widok. Rozumiem, jedna, dwie skarpetki. Ale czapka? Bluza? Spodnie? Dzieci, módlcie się, żeby pani Zosia nie założyła konta na Allegro!
Dziś odbył się finał gry w piłkarzyki. Nie wiem kto wygrał, ale grali Hardcorowie z FC Trzepak. Wiem, że to mało precyzyjne i przez to interesujące informacje, ale załapałam się dopiero na samą końcówkę rozgrywki, więc tylko tyle udało mi się wydobyć ze strzępów zasłyszanych rozmów. A, i w jednej z drużyn grał mały blondyn z długimi włosami, który gra na gitarze.
Myliłam się wczoraj – dziś nikt nawet słowem nie wspomniał o pakowaniu. Ale jutro, to już pewne, bo ja tak mówię, wspominać będą wszyscy, z najwyższymi zwierzchnikami władz na czele. Jutro będziemy oglądać zdjęcia, wstępnie się żegnać, sprzątać, szukać swoich rzeczy po całym domu
No i dziś rano, tuż po śniadaniu, stało się wreszcie to, co miało stać się wczoraj, ale się nie stało, bo była burza, więc stało się dzisiaj, bo dziś była bardzo ładna pogoda. Poszliśmy na zamek. Zamek nazywa się Kamieniec, był on własnością Aleksandra Fredry, który w jego piwnicach znalazł dokumenty dotyczące sporu między rodziną Firlejów i Skotnickich, zakończonego małżeństwem zawartym między obiema stronami. Obecnie zamek jest jedną wielką ruiną, ocalało jedynie kilka ścian i parę małych pomieszczeń, spośród których dwa zaaranżowano na małe muzeum. No ale cóż, mieszkał tam Fredro, więc wypada tam zaglądnąć.
W jedną stronę szliśmy ok. 2,5 godziny przez las, a z powrotem ok. godziny piechotą, a pod sam dom podjechaliśmy już samochodem. Było dziś bardzo gorąco, jakieś 30 stopni. Aż się tęskni za zimą.
Skończył się wątek Alinie, to teraz ja się dorwę do pisania- Zofia Gorczyca!
Wycieczki piesze bardzo nie pasują dzieciom – bo trzeba się zmęczyć…A z punktu widzenia terapeuty jest to niezwykle cenny trening całego aparatu ruchu, bardzo wskazany po terapii manualnej FOI.
Ja na zamek chodzę bardzo chętnie, by poczuć powiew historii. Imponująca budowla powstała w czasach kiedy w Warszawie Wars ciągnął za włosy Sawę i mieszkali w szałasie.
Wtedy liczył się tylko Kraków , Gniezno… no i Krosno, które będąc na szlaku handlowym stanowiło prężny i bogaty ośrodek.
Istnieje wiele legend , mało znanych ogółowi Polaków.
Jedną przytoczę: W czasach świetności zamku było tam tak wielkie bogactwo, ze nawet łańcuch do studni był ze szczerego złota. W czasie najazdu Tatarów ( zamek nigdy nie został zdobyty) odcięto łańcuch i zrzucono na dół, aby uchronić go przed grabieżą. Ponoć w świetle księżyca połyskiwał na dnie studni jeszcze do czasów pożaru, który 200 lat temu zniszczył zamek.
Zazwyczaj po powrocie do szkoły , dzieci potrafią zdobyć celująca ocenę, w czasie przerabiania Fredry, ze znajomości tematu.

W czasie pobytu dzieci u nas staramy się aby poznały ten zapomniany turystycznie zakątek!
15 lat temu zafascynowana tym regionem podjęłam decyzję o wyprowadzeniu się z Warszawy , po to by nie tęsknić do tych stron i ciągle być na wakacjach!!!
Czego i Wam życzę!!!!

piątek, 13 sierpnia 2010

No i nie działo się to, co miało się dziać, a o czym poprzednio nie powiedziałam, bo byłam wredna. Rano wszystkich obudziła burza, z wyjątkiem mnie, bo mnie obudził Przemek, który wpadł do pokoju, by zamknąć okna. Błyskało, grzmiało, i to nawet niedaleko od nas. Ale tylko do drugiego śniadania, bo potem nagle zrobił się upał. Nieładnie.
Dziś oglądałam, jak to codziennie zresztą czynię, TVN Warszawa. Podobno w stolicy, moim ulubionym mieście ze wszystkich miast tego świata było dziś trzydzieści stopni gorąca. No to chyba problem ze zmianą klimatu z górskiego na miastowy mam z głowy.
Dziś starsi odwiedzili jaskinię pełną pająków, nie wiem, co oni w niej widzą. Natomiast przedtem, na tańcach, dowiedzieliśmy się, że w poniedziałek ma odbyć się pokaz naszych niewątpliwie istniejących talentów tanecznych. Nie, no większość ładnie tańczy, choć ja się do nich nie zaliczam, niestety - po prostu wysokie chudzielce nie wyglądają dobrze w tańcu. Najbardziej nam wszystkim przypadł do gustu jive – szybki, lekki i wesoły taniec idealny do tańczenia w deszczu na ulicy przez parkę zakochanych. Tańczymy jeszcze sambę i cha-chę –wybraliśmy trzy najbardziej energiczne tańce latynoamerykańskie, mając do wyboru jeszcze wolna rumbę, powolny walc i paso doble, które zwyczajnie nam nie wychodziło, przez co dostało się ono maluchom do tańczenia. W niedzielę będziemy odpoczywać, w poniedziałek pakować się i robić wszelkie tej czynności pochodne związane z wtorkowym wyjazdem z samego rana, tak więc tak naprawdę został nam tylko jeden, jutrzejszy dzień obozu. Podejrzewam, że skoro tak, to jutro stanie się to, co miało stać się dzisiaj, ale się nie stało, bo była burza. Ale i tak nie powiem, co to jest.
Dziś w wolnym czasie graliśmy w kalambury i w monopol na karty kredytowe, choć ja zawsze wolałam tę starą wersję – te masy kolorowych banknotów latające wokół stołu wprawiały mnie w jakiś taki chorobliwie dobry nastrój. A teraz, w dobie cyferkalizacji nawet tego już nie ma.
Wieczorem po kolacji wszyscy poszli na salę oglądać film o ludziach wspinających się na najwyższe góry świata w najniebezpieczniejszych okolicznościach przyrody tylko po to, by na nie wliść i z nich zliść. Ja tam tego nie pojmuję, może dlatego, że nie lubię się na darmo przemęczać. A, jest jeszcze jeden film, o ludziach uprawiających ekstremalne narciarstwo wysokogórskie, czyli zjeżdżanie ze zbocza góry nachylonego pod kątem ok. pięćdziesięciu stopni. Tego to już kompletnie nie rozumiem, ale to pewnie dlatego, że mam lęk wysokości i zwyczajnie nie przepadam za nartami, co jest u mnie zresztą rodzinną przypadłością. Wolę morze, albo choćby Warszawę.
Na koniec, jeszcze przed dobranoc, pragnę zdradzić tajemnicę. To jest moja tajemnica, o której praktycznie nikt nie wie, bo tyczy się pewnej dziwnej cechy mojej skomplikowanej psychiki. Tajemnica brzmi – nie wiem, czemu tak się dzieje, ale sześć osób, spełniając moją niedawną prośbę, potrafi sprawić, że przez cały dzień chodzę po domu z wielkim, szerokim uśmiechem na twarzy od ucha do ucha.
Dobranoc. Alina.

czwartek, 12 sierpnia 2010


Na wstępie dziękuję za spełnienie mojej wczorajszej prośby. Miło mi czytać tak przychylne i ciepłe komentarze. No, przyznam, że mam głęboką nadzieję na to, że uda mi się po osiągnięciu tej przereklamowanej pełnoletniości na czas załatwić wszystkie tak ukochane przez nasz ustrój formalności, by już latem, za rok, móc przyjechać tu jako opiekun. Ale to na razie tylko plany, choć ich zrealizowanie również mam w planach.
Dziś z samego rana pojechaliśmy do Krosna, do studia nagrań, by w końcu nagrać piosenki, które dotychczas ćwiczyliśmy. Na szczęście mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu między przyjazdem pod studio a zabraniem się za właściwy cel podróży, ale niestety wstyd i zdenerwowanie zrobiły swoje, bo oprócz mnie nikt w ostatniej chwili nie ćwiczył tego w formie próby generalnej. Tylko ja, siedząc razem z innymi na placu zabaw, darłam gardło na całe Podkarpacie… ,,I love you, baby, and if it’s quite all right, I need you, baby, to warm my lonely night, I love you baby, trust In me when I say…” Problem w tym, że mam dość niski głos jak na dziewczynę (podejrzane, wiem), więc nie było łatwo wyciągać w studiu te wszystkie wysokie dźwięki a la Mariah Carrey. No a poza tym nie umiem śpiewać. Ale to nic, na szczęście innym poszło lepiej. Nie wiem, skąd się wziął ten fenomen, ale na każdym turnusie na karaoke znajduje się choć jeden mały brzdąc, który chce zaśpiewać ,,Pokolenie” Kombii. I tu też się znalazł jeden taki właśnie młody człowiek który zaśpiewał to tak dobrze, jak jeszcze tu w Odrzykoniu nie słyszałam.
Jak już było po zabawie, wybraliśmy się na rynek miasta. Tam w piekarni ,,Warunek” nabyliśmy rogale w czterech smakach, a potem mieliśmy chwilę czasu na rozlezienie się każdy w inną stronę. No więc ja też się rozlazłam, aż zalazłam do wielkiego sklepu z biżuterią, co, jak się okazało, było błędem, bo nie jest łatwo wyciągnąć alkoholika z winiarni. Spóźniłam się chwilę na zbiórkę, ale na szczęście Przemek o mnie pamiętał, zaczekał i zaprowadził to autobusu. Stara a głupia, wiem.
A potem okazało się, że na obiad jest bardzo dużo pizzy. Ale dla nas to nie problem, nie dla dzieci Pizzy Hut, KFC i innych cudów tego świata. Wegetariańska, margherita, z szynką, salami… czego chcieć więcej od wakacji…
Wakacji, które już się kończą, o czym najbardziej dają znać telewizyjne reklamy wszystkich kablówek. Nieładnie.
Po obiedzie, jak to zwykle, były tańce i gimnastyka, a po kolacji, na której była pizza, cały obóz poszedł sobie na boisko. Fajne miejsce – rozciąga się z niego widok na całe Krosno, a wieczorem nie tyle widać stamtąd miasto, co mnóstwo różnokolorowych, rozsypanych między górami światełek. Zupełnie jak zimą na Nowym Świecie, też jest pełno światełek. Przepraszam, że tak dziwnie teraz piszę, ale jestem krótkowidzem (+2,5 jedno oko i +3,5 drugie) więc bez okularów widzę tylko światełka, nic więcej.
Jutro jest piątek. Wiem, co się jutro będzie działo, ale nie powiem. Będę wredna, a co. Do jutra. Alina.
Już ósmy dzień obozu, środa. Rano ćwiczyliśmy śpiewanie piosenek, które nagramy jutro w profesjonalnym studiu w Krośnie. Zgłosiło się naprawdę dużo chętnych, kilkanaście osób na dwadzieścia. Repertuar jest bardzo szeroki, od Brathanków czy Kombii, przez Guns’n’Roses i AC/DC, po Beatlesów czy Glorię Gaynor, jedną z wykonawczyń utworu, który śpiewam ja. Tak, postanowiłam zaśpiewać, a co mi tam. Jak będę stara i brzydka to chociaż sobie wspomnę dawne czasy mej świetności. Zresztą nie chodzi o to, żeby umieć, tylko żeby mieć odwagę.
Dzisiaj pogoda była średnia na jeża, coś pomiędzy nieznośnym upałem, jaki już tu był, a przejmującym chłodem, jaki też miał już tu miejsce. W sam raz, by popływać w basenie czy poleżeć na trawie na kocu po obiedzie. Tylko to niskie ciśnienie… chociaż to akurat może być tylko moim subiektywnym odczuciem, bo obserwując dziś innych nie zauważyłam, by ktokolwiek był tak senny, jak ja. Wszyscy są wręcz ożywieni, jakby chcieli maksymalnie wykorzystać ten ostatni, niecały tydzień obozu, jaki pozostał.
Nie ma tu z nikim problemu, nie ma hermetycznych grupek, jakie są w szkole, nie ma przemocy, jaka jest w szkole, ani wśród maluchów, ani wśród starszych nie ma żadnego z tych wszystkich szkolnych odchyleń natury socjologicznej, co bardzo pozytywnie mnie zdziwiło. Zdając sobie sprawę z tego, że czeka mnie pobyt wśród dzieci chodzących jeszcze do podstawówki, nawet nie marzyłam o świętym z nimi spokoju, zerze nocnych ryków czy dziennych ataków płaczu z byle powodu, ani o braku przezywania się, gnębienia czy wyśmiewania ze słabszych, bo po prostu pamiętam tamte czasy. A tu proszę – jakimś cudem spośród tysięcy małych dzieciaków z całej Polski udało się wyłowić kilkanaścioro normalnych. Jestem w szoku. Naprawdę.
Po kolacji, czyli teraz, przyjechał pan Rafał, były wychowawca na odrzykońskich obozach. Wszyscy zebraliśmy się na sali gimnastycznej, by nauczyć się od niego, jak udzielić pierwszej pomocy. Ja akurat miałam to szczęście, że takie zajęcia przeprowadzano już w mojej szkole, i to nie raz, ale wiem, że nie wszędzie tak jest – szkoły w małych miejscowościach raczej nie organizują takich zajęć, a to błąd. Ale nie będę się o tym rozpisywać, tego nie trzeba nikomu tłumaczyć.
Oj, będzie brakowało tego miejsca. Obóz zimowy będzie moim ostatnim, bo potem skończę osiemnaście lat i nie będę już mogła tu przyjeżdżać. Piszę jak werbalny klakier na etat, ale zapewniam, że nim nie jestem. Nikt mi nie stoi nad ramieniem i nic nie dyktuje.
Juto jedziemy do studia, w piątek, sobotę i niedzielę będziemy robić to, co robiliśmy do tej pory, a w poniedziałek będziemy się już pakować. Jej… szybko…
Na koniec mam prośbę do każdego, kto przeczyta dzisiejszego bloga – proszę, skomentujcie go jakoś. Jakkolwiek – może być nawet jedna, zwykła kropka komentarza, prosty ślad, że ktoś przeczytał to, co ja teraz piszę. Proszę was tylko o tyle, bo tyle mi wystarczy. Dziękuję, Alina.

środa, 11 sierpnia 2010


Dziś po śniadaniu poszliśmy do pana Łukasza Łuczaja, uznanego botanika, który postanowił zamieszkać na stałe właśnie w Bieszczadach. Przyznam się, że kiedy szłam do niego w po raz pierwszy w zeszłym roku, spodziewałam się nudnego i przydługiego wykładu starego tetryka świrusa zarazem. Nic podobnego – człowiek jest niesamowicie sympatycznym gościem, który potrafi opowiadać o biologii w sposób, jakiego w szkołach nie uczą. Tyle od Aliny – coś ją musiało oderwać od pisania.
Łukasz Łuczaj jest typem nieszablonowego naukowca, który zamiast w zakurzonej bibliotece, spędził większość swego życia na łąkach i w lasach. Wyrzucony ze spadochronem w środku odludzia przeżyłby i pewnie jeszcze przybrał na wadze. Część wypraktykowanej na samym sobie wiedzy próbował przekazać dzisiaj naszym dzieciom na spotkaniu w Rzepniku. Okazuje się, że żyjemy w spiżarni nieźle zaopatrzonej przez naturę i jedynie nasza niewiedza (i obyczajowość) nie pozwala na korzystanie z tych bogactw. Dzieci jako odbiorca bardziej elastyczny nie mają na ogół problemów z degustowaniem owadów, pokrzyw i innych smakołyków, co mieli okazję robić dzisiejszego dnia.
Przez kilkugodzinne wyjście, stałe zajęcia skumulowały nam się po obiedzie i w ten sposób cały dzień był bardzo zajęty. Pogoda dopisuje i nic nie przeszkadza nam realizować planów. Może jutro uda się w końcu wykorzystać szałas zbudowany rok temu i wyremontowany ostatnio?

wtorek, 10 sierpnia 2010

Dzień szósty
Aaa… Mam pisać też o gimnastyce… No dobra. Wszyscy mają zakwasy, a to bardzo dobrze. Wszyscy chodzą obolali, a to rewelacyjnie. Jest ciężko, nie powiem, ale nikt zdrowy na umyśle nie powie, że powinno być inaczej. Większość z tych ćwiczeń to czysta joga, więc nic dziwnego, że po 2 tygodniach widać efekty, choć teoretycznie to zbyt krótko, by efektów oczekiwać. Ale na szczęście wiochy nie ma.
Dziś po śniadaniu jedni poszli na tańce, a drudzy wybrali się do lasu remontować szałasy, w których ZAMIERZA póki co spać dziesięć osób. Podkreślam – zamierza, bo jeśli ostatecznie pójdą tam trzy osoby, to będzie wielki sukces. Dziś po obiedzie inni grali w kalambury na zewnątrz, ale szybko musieli zbierać się do domu, bo przyszła burza. A w domu zabrakło prądu, ale na szczęście tylko na chwilę, tuż przed kolacją. A po kolacji było (a w zasadzie właśnie jest) oglądanie filmu. Filmu, którego całe 20 minut okazało się być warte czterech Oscarów. A co jest najlepsze? Że to polski film ,,Piotruś i wilk”, historia, którą znam na pamięć – wilk zjada Piotrusiowi gęś, w odwecie Piotruś zabiera wilka do niewoli, chcąc zemścić się na nim i go zabić. W końcu go nie zabija, tylko wypuszcza na wolność.
A po filmie było karaoke, na którym wszyscy ci, którzy nie chcieli śpiewać, zaśpiewali, w tym ja też. Pod koniec turnusu głosy jedenastu odważnych znajdą się na płycie nagranej w profesjonalnym studiu.
Wpis zamykam jako drugi autor, kontynuując relację Aliny. Z ważniejszych, ale mniej ciekawych wydarzeń wspomnę o kontroli z Kuratorium Oświaty. Nie będę się rozpisywał na ten temat, skwituję wnioskiem- papier jest najważniejszy. Cała reszta to dodatki.
Burza, o której pisała Alina, to właściwie była taka mała „burzka”, która udawała dorosłą, ale jej nie wyszło. Wciąż mamy szczęście i wszelkie niszczące zjawiska omijają naszą okolicę, chyba na przeprosiny za to co narobiły w maju. Atmosfera się odświeżyła i coraz bardziej czuć koniec lata, cudowny nocny chłód pozwala odpocząć po wciąż gorących dniach.
A co z naszymi dziećmi? Zadomawiają się coraz bardziej i chociaż niektórzy bardzo tęsknią i czasami te tęsknoty wyciskają łzy z oczu, to jednak w ciągu dnia i podczas zajęć nie ma na nie czasu. Najgorzej jest wieczorami, szczególnie po telefonie do domu……
Grupa jest „słabo rozśpiewana” i w porównaniu z poprzednią bardzo ciężko idzie nakłonienie ich do tego zajęcia. Pewnym zwiastunem zmian może być dzisiejsze karaoke, które jak słyszę wciąż trwa, a jest już po dwudziestej drugiej. Dobrze, dobrze…..
Został nam tydzień, podobno ma być pogodny, więc skorzystamy jeszcze z lata, wakacji i słońca.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Dzień piąty.
Dzień piąty i święty, bo niedziela. Po śniadaniu okazało się, że aż jedenaście osób chce iść do kościoła, co oznaczało, że trzeba będzie iść pieszo, bo wszyscy nie zmieszczą się do aut. Usłyszawszy tę wiadomość parę osób chciało zrezygnować, dzięki czemu ilość osób zmniejszyła się dostatecznie, by podróż odbyć jednak samochodem. No i wiadomo, jak się to skończyło.
Z powrotem wrócili już jednak samochodami. A ci, którzy zostali w domu, ewangelizowali się przy Disney channel. Potem było drugie śniadanie, po drugim śniadaniu nie było nic. I tak właśnie powinno być w niedziele – nic się nie robi, tylko leży się na trawie na słońcu, gra się w piłkarzyki, albo robi się całą masę innych rzeczy, na które przez pozostałe sześć dni tygodnia szkoda nam było czasu. O, albo ogląda ,,Mikołajka”. Tylko czemu nie czyta? Książka była lepsza…
Po obiedzie niektórzy poszli ćwiczyć, a niektórzy nie. Po podwieczorku ci drudzy niektórzy poszli ćwiczyć, a ci pierwsi nie – poszli do lasu. W lesie jest fajnie – jest dużo wilków, niedźwiedzi, potworów z Loch Ness, yeti i tygrysów szablasto zębnych, tak że jest co robić. Dzisiaj na górskich ścieżkach było dużo błota, a jednocześnie tuż przy brudnych kałużach wiły się małe górskie strumyczki krystalicznie czystej i przejrzystej wody. Ciekawe, czemu tak się dzieje.
A po kolacji – dyskoteka. Ale ja jestem zbyt leniwa na dyskoteki, a poza tym ktoś te słowa musi napisać.
Minęły cztery dni turnusu, nie licząc środy godziny dziewiątej wieczorem, kiedy obozowicze przyjechali. Z integracją od samego początku nie było tu żadnych problemów, i póki co nadal tak jest. Pozostał jeszcze tydzień, chociaż z doświadczenia wiem, że w przyszły poniedziałek nie będzie tu osoby, która nie zastanawiałaby się, jak to możliwe, że dwa tygodnie da się przeżyć w jeden dzień.

Mój dopisek.
Czytając słowa Aliny można odnieść wrażenie, że dzień był baaaardzo leniwy. Był, ale nie dla wszystkich, część osób, które tu się znalazły, ma do wykonania poważne zadanie i od niego nie ma świąt. Ratują się przed konsekwencjami skoliozy, ćwicząc bardzo intensywnie. Na co dzień gimnastyka jest dla wszystkich - jeśli nie leczniczo to profilaktycznie, w niedzielę tylko dla „wybrańców”. Probierzem zintegrowania bywa dyskoteka i zazwyczaj pierwsza jest „drętwa”, bo różnice wieku, bo za jasno, bo za ciemno, bo muzyka za wolna, bo za szybka. Druga wychodzi lepiej i żadne różnice nie przeszkadzają. Dzisiejsza (pierwsza) była chyba drętwa, bo nie doczekała ciszy nocnej. Zastąpiło ją karaoke znajdujące coraz więcej zwolenników.

niedziela, 8 sierpnia 2010


Czwarty dzień.
Alinie daliśmy tym razem pauzę od pisania i obowiązek przejąłem na powrót (mam nadzieję, że na krótko) ja.
Wszystkich oczekujących na dostęp do zdjęć, przepraszam za opóźniający się start galerii. Zdjęć mamy już dużo, tylko na przeszkodzie w ich opublikowaniu stoją ciemne moce, które zadomowiły się w naszym komputerze. Ale chyba już coś się odblokowało i mam nadzieję, że jutro zdjęcia będą dostępne. Proszę pamiętać o konieczności przesłania maila, z prośbą o dostęp do galerii, na adres osrodek@dorsum.pl
Wiemy, że nad Polską przechodzą nawałnice, nocą widzimy rozbłyskujące w dali niebo, tymczasem u nas ciepło, pogodnie, świerszcze grają, wiatr poszedł hulać gdzie indziej….. Takie warunki pozwoliły nam na wycieczkę do lasu – jedna grupa i do wsi – druga grupa. Las, sam w sobie ciekawy, o górskim charakterze ma w sobie pewną atrakcję – jaskinie. Są zaznaczone na mapach, ale w taki sposób, żeby ich nie znaleźć. W obawie przed zbyt częstą penetracją przez osoby mogące zakłócić spokój zamieszkującym tam gatunkom różnych stworzeń, miejsce to jest nieoznakowane. Szukałem tych jaskiń przez kilka lat (oczywiście nie bez przerwy), aż w końcu z pomocą leśniczego z sąsiedniej wsi udało mi się je namierzyć. Od tego czasu zdarza się, że idziemy z dziećmi wczołgać się do chłodnej czeluści i poczuć atmosferę podziemnego świata. Dostępne jest kilkanaście metrów korytarza, lecz z opisu wiem, że najdłuższa ma 78 metrów długości. Większość uczestników dzisiejszej wizyty w tym miejscu była pierwszy raz.
Wycieczka do wsi miała charakter towarzyskiego spaceru zakończonego zakupami. Resztę dnia wypełniły oczywiście tańce, gimnastyka, kąpiel w basenie, piłkarzyki – robiące coraz większą furorę – i na zakończenie dnia ognisko. Koniec pierwszego tygodnia sierpnia – noc przychodzi znacznie wcześniej niż na początku wakacji, jest też trochę chłodniejsza – doskonały czas na ognisko. Coraz więcej śpiewają (najciszej śpiewająca ławka idzie spać), coraz żywiej się bawią. A teraz śpią. Pora i na mnie.

sobota, 7 sierpnia 2010

Dzień trzeci.
Rano było śniadanie, po śniadaniu chłopcy poszli tańczyć (tańczą tańce nowoczesne), kilka starszych dziewczyn, które postanowiły pójść do grillowni z zamiarem malowania na szkle, rysowały na papierze, a małe dziewczynki kąpały się w basenie, na co nie mogłam patrzeć, bo woda miała tylko 25 stopni! Na poprzednim turnusie temperatura dochodziła do 29 stopni.
Jak można się kąpać w tak zimnej wodzie?
Po drugim śniadaniu role się odwróciły – my poszłyśmy tańczyć (tańczymy tańce towarzyskie), a chłopcy poszli robić całą masę różnych innych rzeczy.
Co tu dużo pisać… tak było do obiadu.
Na obiad były naleśniki lub gołąbki, jak kto wolał. Ja wolałam – jestem jedyną dziewczyną na świecie, która nie lubi jeść słodkich rzeczy, więc pałaszowałam gołąbki, patrząc bez krzty zrozumienia na tych, którzy zajadali się naleśnikami na słodko. Później była przerwa poobiednia, więc poszliśmy na trawę odpoczywać po wysiłku, jakim było wtrząchnięcie naleśników i po czystej przyjemności, jaką było delektowanie się subtelnym smakiem gołąbków. Inni, jako aktywni obozowicze, rozmawiali ze sobą na kocach lub grali w piłkarzy ki, ja jako naczelny leń pierwszej kategorii i ostatni nierób odrzykońskich turnusów wszech czasów wgramoliłam się na domek na drzewie, prostacko zajęłam go maluchom, które i tak się do niego nie wybierały, i przez godzinę udawałam, że mnie tam nie ma. Ale to nikogo nie obchodzi, wiem….
Potem były ćwiczenia a po ćwiczeniach był podwieczorek. A przed podwieczorkiem zaczęło lać. I to znienacka – godzina 16.57, nie ma deszczu, godzina 16.58, jest deszcz.
No i zaczęło lać. I lało, lało, lało, laaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa….. Aż przestało. Też znienacka – 17.10, jest deszcz, 17.11, nie ma go. Padał krótko, ale bardzo intensywnie. Trudno było zobaczyć cokolwiek poprzez szarą ścianę deszczu. Jakby Pan Bóg basen przez sito opróżniał. Przepraszam, może tu są ateiści…
Przestało padać akurat, gdy skończył się podwieczorek. Po podwieczorku małe dzieci poszły na ćwiczenia, a duże na piłkarzy ki (jeżeli to kogoś interesuje – ja nie poszłam. Postanowiłam pobiegać po okolicy, i spotkałam wielkiego, brązowego zająca i młodego koziołka, które przebiegły mi drogę 2 metry przed moim nosem). Deszcz ma same zalety – powietrze po nim jest tak świeże, że aż chce się oddychać. Tylko lepiej z tym oddychaniem nie przesadzać, bo może zakręcić się w głowie, można upaść, trafić skronią na ostry, specjalnie wyprofilowany kamulec i umrzeć. Jak to ze wszystkim na tym świecie trzeba uważać…
Potem była kolacja (Jezus Maria hamburgery!), a po kolacji było karaoke na sali gimnastycznej (we will we will rock you!), na które nie poszłam, ale nic nie szkodzi, bo muzykę słychać było nawet w tym pokoju na samej górze, w którym jest komputer i w którym siedzę teraz. Nie wiem, czy to kogoś interesuje, ale nie lubię śpiewać, chociaż umiem robić to w stopniu mistrzowskim, oczywiście, jak nie potrafi nikt inny w promieniu 54 678 km i 98 metrów. Nikogo to nie interesuje? Ok…
Teraz mamy dwudziestą trzecią minut trzynaście, i napisałabym coś jeszcze, ale może to już jutro.
Dobranoc, Alina.

piątek, 6 sierpnia 2010

Dzień pierwszy i drugi.

Przedstawię się. Mam na imię Alina, mam siedemnaście lat, jestem uczestniczką obozu, o którym Państwo właśnie czytają. Jestem tu już czwarty raz, a jeszcze mi mało. Wiem, ze to brzmi jak wazelina czy zgrabny marketing, ale to czysta prawda. A teraz gwóźdź programu – właściwa treść tego bloga:
Po wczorajszej długiej podróży wszyscy mali obozowicze postanowili położyć się wcześnie spać, więc nic dziwnego, że dziś wszyscy obudzili się wypoczęci. Rano przy śniadaniu panowała bardzo wesoła i luźna atmosfera, biorąc pod uwagę, że integracja miała rozpocząć się dopiero później. Potem przeszliśmy do omawiania regulaminu obozu, co poszło szybko i sprawnie, bo nikomu nie trzeba było dwa razy powtarzać, że nie wolno wywieszać kolegi przez balkon nogami do góry, ani tym bardziej popełniać innych faux pas. Po śniadaniu, jako że mieszkamy w kraju katolickim, poszliśmy się integrować pod pobliską kapliczkę. Tam zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie na naszą klasę, a także dowiedzieliśmy się, skąd się wzięła nazwa ,,Odrzykoń”. Następnie ruszyliśmy w głąb lasu, gdzie zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, a także na to, by otrzymać sporą porcję wiedzy prosto z ust rasowego leśniczego. Dowiedzieliśmy się, jakie zwierzęta można spotkać w Bieszczadach (na przykład psy, mrówki i ludzi), a także jak można odróżnić niedźwiedzia od sarny.
Po drugim śniadaniu poszliśmy na boisko dalej się integrować, choć i bez zabaw integracyjnych nieźle dawaliśmy sobie radę. Po obiedzie, na którym była pizza (a trzeba wiedzieć, że dzień, w którym na obiad podawana jest pizza, jest najbardziej wyczekiwanym i najświętszym dniem ze wszystkich dni całego turnusu), poszliśmy tańcować. Nie ma to jak porcja pozytywnej energii w taki dzień, jak ten. Jest dość chłodno, ale po dwóch tygodniach upałów taka pogoda jest jak manna z nieba.
Wieczorem, po kolacji, urządziliśmy najfajniejszą rzecz, jaką może urządzić sobie osiemnastka dzieci i ich opiekunowie, będąc o zmroku w Bieszczadach – ognisko. Gitara, gitarzysta, kiełbaski, no i telewizor made by matka natura – wielki, buchający ogień, w który człowiek wpatruje się już od kilkunastu tysięcy lat, i wszystko wskazuje na to, że nie jest już w stanie się tego oduczyć.
No i bardzo dobrze. Ognisko to fajna rzecz.
Ognisko i wszystko, co z nim związane – przyśpiewki (chłooopy starzeeeją sięęę!), smak zwęglonych do nieprzyzwoitości kiełbasek, widok siedemnastu spojrzeń wpatrzonych w te same, rozżarzone węgielki, w które i my się wpatrujemy, no i ta fantastyczna atmosfera, jakiej nie da żadne play station.
Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie wiem, nigdy nie grałam na czymś takim.
A teraz wszyscy już śpią, wyczerpani tyloma wydarzeniami drugiego dnia obozu w Odrzykoniu. A to przecież dopiero początek.
Dobranoc. Alina.



Przedstawię się, mam na imię Erwin, mam pięćdziesiąt jeden lat i organizuję te obozy, o których Państwo właśnie czytają.
Po trzech turnusach wypełnionych pracą i pisaniem bloga po nocach, wpadłem na pomysł – oczywiście genialny – przekażę pisanie uczestnikom, a konkretnie Alinie (być może ktoś dołączy do pomocy). Jak się Państwu podoba jej pierwszy tekst?
Dla dzieci dzisiejszy dzień zakończył się ogniskiem, a dla nas, niestety, podjęciem decyzji o odwiezieniu jednego z uczestników do domu. W czasie kiedy piszę, jego tato jedzie w naszą stronę. Musieliśmy tak zdecydować dla dobra jego i wszystkich. Rzadki to przypadek , ale już kiedyś też miał miejsce. Już chyba wszystko miało miejsce w ciągu prawie dwudziestu lat naszej pracy z dziećmi.



PS. Witam i ja, mam na imię Zuzia, mam 27 lat i chciałam powiedzieć, że jest "letki" problem techniczny i zdjęcia pojawią się z opóźnieniem ( mam nadzieję, że małym ;))

środa, 4 sierpnia 2010

Trzynasty dzień.
Spóźnione zakończenie.
Końcówka pobytu i towarzyszące jej zamieszanie nie pozwoliło zrobić ostatniego wpisu na czas. Zatem z opóźnieniem, mając już u siebie następną grupę, zamykamy III turnus.
Wtorek to finał wszystkiego: zaliczenia z gimnastyki, pokaz tańców – układów w wykonaniu wszystkich, pakowanie, poszukiwanie zagubionych drobiazgów, spisywanie adresów, wspólne oglądanie zdjęć zrobionych w czasie ostatnich dwóch tygodni. W wolnych chwilach, oczywiście basen i piłkarzy ki.
Cisza nocna punktualnie i wczesna pobudka o szóstej. Mamy już wprawę w przeprowadzaniu „stałych fragmentów gry”, więc ostatnie śniadanie i załadunek poszedł sprawnie. Podróż również.
A teraz ja siedzę przed komputerem, w Piekle a cała gromadka, która jeszcze rano była u nas, rozproszona po Polsce i Warszawie żyje swoimi sprawami. Do zobaczenia dzieci następnym razem, jak nie w Piekle, to gdzieś w życiu na pewno!!!
Trzynasty dzień.
Spóźnione zakończenie.
Końcówka pobytu i towarzyszące jej zamieszanie nie pozwoliło zrobić ostatniego wpisu na czas. Zatem z opóźnieniem, mając już u siebie następną grupę, zamykamy III turnus.
Wtorek to finał wszystkiego: zaliczenia z gimnastyki, pokaz tańców – układów w wykonaniu wszystkich, pakowanie, poszukiwanie zagubionych drobiazgów, spisywanie adresów, wspólne oglądanie zdjęć zrobionych w czasie ostatnich dwóch tygodni. W wolnych chwilach, oczywiście basen i piłkarzy ki.
Cisza nocna punktualnie i wczesna pobudka o szóstej. Mamy już wprawę w przeprowadzaniu „stałych fragmentów gry”, więc ostatnie śniadanie i załadunek poszedł sprawnie. Podróż również.
A teraz ja siedzę przed komputerem, w Piekle a cała gromadka, która jeszcze rano była u nas, rozproszona po Polsce i Warszawie żyje swoimi sprawami. Do zobaczenia dzieci następnym razem, jak nie w Piekle, to gdzieś w życiu na pewno!!!

wtorek, 3 sierpnia 2010


Dwunasty dzień.
Mieliśmy dzisiaj co robić. Przed południem pojechaliśmy do Krosna i w studiu nagrań została zarejestrowana płyta z utworami w wykonaniu naszych dzieci. Należy cieszyć się z zaangażowania w działanie twórcze i jakkolwiek efekt ostateczny nie jest profesjonalny, to warto było to zrobić. Wszyscy, którzy uczestniczyli w nagraniu otrzymają egzemplarz płyty. Było też zwiedzanie krośnieńskiego starego miasta i czas na zakupy.
Po obiedzie ostatnia gimnastyka i jednocześnie druga grupa ostatnie tańce, po podwieczorku zmiana i dzień minął. Na basen i wszystkie drobne przyjemności czas był w „kradzionych” chwilach i po kolacji, ale przed ogniskiem – oczywiście ostatnim. Zrobiło się trochę nostalgicznie.
Czas na podsumowanie będzie jutro, dzisiaj można tylko spojrzeć na kończący się turnus z punktu widzenia tymczasowego, dwutygodniowego „taty”. Wśród goszczących teraz osób siedmioro dzieci jest u nas po raz pierwszy. To dość liczne grono, jak na nasze realia. Nowicjuszy zazwyczaj jest mniej, toteż ryzyko, że ktoś będzie miał kłopoty z adaptacją do Piekła było nieco większe niż zwykle. I takie obawy były bardzo wyczuwalne podczas rozmów z rodzicami. Jako dwutygodniowy tato stwierdzam, że niektóre pociechy chciałyby zostać dłużej. To dla nas, wszystkich osób zajmujących się dziećmi, prawdziwy sukces. W dodatku nie został osiągnięty w łatwy sposób. Dość dużo wymagamy i niełatwo ustępujemy. Staramy się nakłaniać wszystkich do aktywności i tworzenia. Duża dyscyplina może wydawać się czynnikiem trudnym do zaakceptowania przez rozbrykane, czasami, istoty. A jednak przekonaliśmy się już dawno, że jeśli istnieją wyraziste reguły, dzieci czują się pewnie i bezpiecznie. Ilość czynników decydujących o powodzeniu w tej pracy, jest przerażająco duża. I nie jest to fabryka, w której proces technologiczny jest powtarzalny przy zachowaniu warunków. Mam wrażenie, że te same powody, dla których osiedliliśmy się w Piekle, decydują w przypadku dzieci o akceptacji tego miejsca. Cała reszta czynników to dodatki: osobowość opiekunów, atrakcyjność zajęć, jakość posiłków, towarzystwo rówieśnicze i inne, może mniej ważne ale bardzo liczne. Żeby w pełni poznać jak tutaj jest, jeden raz nie wystarczy. Rekordzistka była siedemnaście (!!!) razy. Zaczęła jako mała, bojąca się wszystkiego dziewczynka (nazywaliśmy ją Zaczarowany Ołówek z racji charakterystycznej fryzury) a skończyła jako pełnoletnia osoba. Mam cichą nadzieję, że któregoś razu zadzwoni i zapyta, czy znalazłoby się miejsce dla jej dziecka na wakacje……..

poniedziałek, 2 sierpnia 2010


Jedenasty dzień.
Niedziela, więc spaliśmy pół godziny dłużej, śniadanie pół godziny później i wszystko na trochę większym luzie. Ten luz bierze się też z zadomowienia i znajomości rytmu obozowego życia. Słowo „obóz” nie pasuje trochę do tego, co robimy – bardziej kojarzy się z namiotami i harcerskim charakterem pobytu. „Kolonie” też nie – na koloniach jest zawsze dużo dzieci, wielka stołówka, są panie kolonistki, jest pan dyrektor itd. Nie pasujemy do tej wizji. Najbardziej neutralne wydaje się być – wakacje w Piekle.
Chętni byli rano w kościele a później dzień potoczył się bez większego ciśnienia i jedynie gimnastyka zaburzyła nam leniwy charakter siódmego dnia tygodnia. Wieczorem nastąpił finał przedstawień teatralnych i obejrzeliśmy ostatnie dwie sztuki. Gratuluję twórcom – bardzo się przejęli i napracowali.
Pogoda ustaliła się na stanie idealnym – jest ciepło, ale nie upalnie. W takich warunkach można grać w piłkę, skakać, biegać i wykąpać się w basenie. Ponieważ niewiele się dzisiaj działo, mam trochę miejsca na odrobinę filozofii związanej z obserwacją dzieci. Nie tylko bieżącą, ale trwającą już od prawie dwudziestu lat. Z każdym rokiem coś się zmienia, niezauważalnie na przestrzeni poszczególnych lat, ale wystarczająco wyraźnie porównując np. w odstępie dekady. Ostrzem zmian i forpocztą, za którą idzie reszta, jest dostępność i powszechność „izolatorów” w postaci wszelkich gier elektronicznych, telefonów, słuchawek na uszach i innych blokad utrudniających realny kontakt z otoczeniem. Nie potrafimy przewidzieć, jakie zmiany w społecznych relacjach przyniesie w przyszłości to zjawisko, ale dobrze widać jak wpływa na dzisiejsze zachowanie młodych ludzi. Prawdziwa aktywność maleje z każdym rokiem zastąpiona śmiesznym światem na małym ekraniku. Kilkunastoletnie osoby powinny być wulkanem energii, pomysłów, choćby czasem głupich i męczących i to bym zrozumiał. Ale coraz częściej mamy do czynienia z dziećmi, do których trudno mieć zastrzeżenia odnośnie dyscypliny, czy kultury, które coraz mniej potrafią i nie interesuje ich to co jest dookoła. Ciężki temat. Nie da się zawrócić kijem rzeki, kiedyś stosowaliśmy zakaz korzystania z gameboyów , ale te urządzenia to już muzeum techniki a i samo zjawisko rozlało się dużo szerzej. Czy zastanawialiście się Państwo nad tym zagadnieniem? Ja myślę o tym cały czas.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Dziesiąty dzień.
Prowadzimy działania mające na celu uaktywnienie najbardziej zamkniętych w sobie i izolujących się osób . Mamy takie, nieliczne, ale mamy. Metodą na to zjawisko – zazwyczaj skuteczną – jest tzw. dzień sportu. Nazwa może być trochę myląca, ale innej nie udało się dotychczas wymyślić. Przez cały dzień trwa rywalizacja dwóch drużyn. Zadania, które są do wykonania dopasowujemy do możliwości wszystkich uczestników. Dzięki temu każdy zazwyczaj bawi się dobrze i daje się wciągnąć w atmosferę gry. Z dziesięciu przygotowanych konkurencji udało się dzisiaj rozegrać tylko cztery. Do przerwania skusiła nas piękna pogoda i woda w basenie (24 stopnie). Naiwnie sądziliśmy, że po kolacji może coś jeszcze zrobimy, ale nie dało się. Coraz bardziej odczuwamy zadziwiający brak czasu. Odpuściliśmy tańce i wyglądało na to, że wszystko zdążymy zrobić w zaoszczędzonych godzinach, ale niestety. Dodatkowym elementem, z którym musimy się liczyć jest coraz krótszy dzień – po kolacji mamy już tylko pół godziny na jakieś działania na zewnątrz i nadchodzi zmierzch. Sobotę możemy zaliczyć do bardzo udanych dni, przyjmując za kryterium oceny zaangażowanie dzieci w zajęciach. Bawili się wszyscy bez wyjątku. Podobnie było na kończącej dzień dyskotece. Porównując ją z poprzednią widzimy olbrzymią różnicę na korzyść. Mamy zatem w pełni zjawisko, o którym pisałem - kiedy zabawa zaczyna być najlepsza, przychodzi czas wyjazdu.
Wczoraj miałem okazję usłyszeć od jednej z najbardziej na początku tęskniących istot, że chciałaby zostać na następne dwa tygodnie. Cieszymy się , że osiągnęliśmy duże COŚ.
A co z naszym diabełkiem? Na dyskotece ktoś nadepnął mu na nogę i nastąpił taki lament i wybuch rozpaczy, że wydawało się, że jedna karetka może być za mało na poradzenie sobie ze skutkami wypadku. Szybka akcja ratunkowa, na wielu płaszczyznach oddziaływania, uratowała nieszczęśnika i zamiast szpitala skończyło się na grach komputerowych w towarzystwie domownika Wawrzyńca.

sobota, 31 lipca 2010


Dziewiąty dzień.
Basen wrócił do łask. Temperatura wody to tylko dwadzieścia stopni, ale małym morsom to nie przeszkadza. A ci, którzy nie chcą wejść do wody, nie robią tego nawet jak temperatura dochodzi do trzydziestu stopni. Powoli kończymy rozpoczęte prace, zostało nam jeszcze cztery dni, ale dwa z nich są już w planach zajęte. Przy niektórych dziełach trzeba spędzić sporo czasu, np. ikony – kilka lat temu zaczęliśmy ambitnie z dość wierną technologią wykonania, czyli klejenie płótna na desce, wielokrotne gruntowanie i szlifowanie podłoża, nanoszenie wzoru, malowanie, werniksowanie, czasem jeszcze postarzanie. Dla cierpliwych i konsekwentnych osób, był to sposób na wykonanie czegoś wyjątkowego, efekt był zawsze bardzo dobry. Niestety większość dzieci nie ma w sobie takiej dozy zawziętości, aby wśród różnych atrakcji i pokus wygospodarować codziennie godzinę lub dwie na regularne tworzenie obrazu i w efekcie nie zawsze zdążali z zakończeniem swego dzieła. Wobec tego skróciliśmy proces tworzenia do minimum, co i tak zajmuje kilka dni. Powstały już pierwsze samoloty, mnóstwo obrazów na szkle. Piosenki przygotowywane na poniedziałek są już na ukończeniu, chociaż słuchając prób (poza nielicznymi wyjątkami) mam bardzo mieszane uczucia i jeśli nie nastąpi jakiś cud, płyta otworzy jakiś nieznany dotąd gatunek muzyczny.
Zakończyły się też przygotowania do prezentacji przedstawień i dwa z nich obejrzeliśmy wieczorem, następne jutro.
Diabełek znów pokazał rogi i musieliśmy zacząć działać. Pierwszym krokiem było przekwaterowanie diabełka w miejsce pozwalające na lepszą kontrolę i uniemożliwiające „załażenie innym za skórę”. Nie zrobimy z niego aniołka, ale jakoś przetrzymamy. Poza tym – Piekło to Piekło i gdzie, jak nie tutaj jest miejsce dla różnych rogatych istot?

czwartek, 29 lipca 2010


Ósmy dzień.
Nareszcie przestało lać i po pochmurnym początku dnia, z przelotnymi deszczykami, robiło się coraz ładniej a wieczór wynagrodził nam ostatnie mokre dni. Lipcowy wieczór, cichy, kolorowy, ciepły, świerszczowy.
Pierwszą połowę dnia poświęciliśmy na poszukiwanie tropów zwierzęcych w lesie. Po znalezieniu zalewa się taki trop gipsem i gdy gips zastygnie, mamy pamiątkę z wakacji wykonaną do spółki z mieszkańcem lasu. Niestety poszukiwania nie były zbyt owocne. Teoretycznie, koło domu mamy szansę znaleźć ślady bytowania dzika, wilka, jelenia, daniela, borsuka, lisa, rysia i sarny, a praktycznie znaleźliśmy tylko sarny. Jutro gips zostanie zabrany z lasu i zobaczymy jak wyszło. Las, na skraju którego mieszkamy jest schronieniem dla wielu zwierząt, ale trudno je zobaczyć podczas wakacji. Omijają dom szerokim łukiem stroniąc od hałasu, jaki robi grupa. Po wyjeździe dzieci, wystarczy kilka dni i wszystko wraca do naturalnego stanu. Przez okna widzimy naszych leśnych sąsiadów, niekiedy w bardzo bliskiej odległości. Najbardziej pamiętna była wizyta watahy wilków w 2003 roku. Przyszły wiosną i dawały się obserwować wielokrotnie w różnych sytuacjach. Ich respekt do naszego gospodarstwa malał z każdym miesiącem. Pod koniec sierpnia, gdy zwoływały się przed zimą, wycie słychać było w domu przy zamkniętych oknach i drzwiach. Dzieci przebywające wtedy u nas nie miałyby zapewne ochoty na chodzenie z gipsem po lesie i zapamiętają to zdarzenie na długo. Poszły późną jesienią, albo na początku zimy, pozostawiając po sobie pozbawiony zwierzyny las. Minęło prawie dwa lata zanim sarny znów stały się codziennym widokiem.
Po obiedzie mogliśmy w końcu bawić się w plenerze a wieczorem było ognisko, mocno rozśpiewane i wesołe. Nim zrobiło się ciemno, dzieci ułożyły z miseczkowych świeczek duży napis PIEKŁO 2010. Po zapaleniu nocą robił duże wrażenie.
Miałem zamiar napisać cos o pewnym diabełku, który próbuje nami rządzić, ale pomyślałem, że może jeszcze za wcześnie na poruszanie tego tematu. Jak znów pokaże rogi, to jakoś go w blogu upamiętnimy.

środa, 28 lipca 2010

Siódmy dzień.
I oto przekroczyliśmy połowę III turnusu i połowę wakacji.
Pogoda przypomina tę sprzed dwóch miesięcy, kiedy wielodniowe ulewy spowodowały powódź. Wisłok przepływający przez Odrzykoń już wystąpił z brzegów i jego poziom na pewno wzrośnie, gdy spłynie woda z górskich dopływów rzeki. Nasz dom stoi w miejscu bezpiecznym od powodzi i jedynym zmartwieniem przy takiej aurze jest zapewnienie naszym dzieciom interesujących zajęć w ograniczonej dachem przestrzeni. Pomysłem, który wstępnie „załapał” jest przygotowanie przedstawień przez kilkuosobowe zespoły. Scenariusz, reżyseria i występ – wszystko trzeba opracować samodzielnie, jedyną pomocą (a może przeszkodą?) są słowa, na kanwie których ma być wymyślona historia. Słowa są zbiorem przypadkowych wyrazów wypowiedzianych przez nieświadome (do czego będą użyte wyrazy) dzieci podczas śniadania. Później nastąpiło losowanie słów i zespoły przystąpiły do działania. Energia, z jaką się wzięły do pracy przerosła nasze oczekiwania. Występy za dwa dni. O stałych tematach codziennych zajęć już nie piszę, ale mogę wspomnieć, że w miarę upływu czasu dzieci coraz bardziej się w nie angażują. Obecność Dominika z gitarą owocuje też dużym zainteresowaniem kilku osób nauką piosenek (balladowych, turystycznych, harcerskich) o zupełnie innym charakterze niż te z karaoke.
Grupa znalazła się na tym poziomie „rozwoju”, że łatwo jest zająć dzieci indywidualnie, bez obawy o zaangażowanie, dyscyplinę itd. W domu, w którym na co dzień żyje dwóch dziewięcioletnich chłopców, jest dużo interesujących rzeczy, którymi można się zająć, a wśród których przewodnikami są właśnie stali, mali mieszkańcy. Mamy więc i gry planszowe, i telewizyjne, trambambulę, zabawy w pokoju – skarbnicy Wawrzyńca i wymyślane samodzielnie przeróżne „podchody” po zakamarkach domu. Przy tych spontanicznych zabawach najłatwiej obserwować prawidłowe więzi między ich uczestnikami i poza nielicznymi spięciami wszystko jest tak jak należy.
Ostatni rzut oka na prognozę pogody. Serwisy nadają sprzeczne informacje, ale to już napawa nadzieją. Niech tylko trochę przestanie padać, to jutro będziemy robić coś, z czym się chyba jeszcze nie zetknęli i do czego potrzebne nam będzie rozmiękłe podłoże.

Szósty dzień.
Byliśmy bardziej chytrzy od deszczu. On się na nas zawziął, ale przewidując co się będzie działo, odpowiednio zaplanowaliśmy dzień. Busem pojechaliśmy do Żarnowca zwiedzić dom - muzeum Marii Konopnickiej. Cudowne miejsce, cudowne wnętrza, cudowne sprzęty przechowane przez wojenne zawieruchy i eksponowane obecnie w oryginalnej, nienaruszonej formie. Wszystko było cudowne oprócz pani przewodniczki, która przypominała bardziej magnetofon niż żywego człowieka a w dodatku zareagowała bardzo wybuchowo na całkiem niegłupie i nienatrętne pytania jednego z chłopców. W miejscu, gdzie przewija się sporo młodych ludzi powinni pracować ludzie z większym sercem i bardziej wyrozumiali. Bywamy tam regularnie i nigdy dotychczas nie wydarzyło się nic, co mogłoby zniechęcić nas do tego wyjątkowego miejsca.
Z Żarnowca pojechaliśmy na lotnisko, które jest niedocenianą atrakcją Krosna. Jedno z najnowocześniejszych w Europie (przed wojną) lotnisk sportowych wciąż skupia przy sobie prężnie działających ludzi i aeroklub organizujący wszelkie szkolenia lotnicze. Oprowadzający nas pan Witek w niczym nie przypominał przewodniczki z muzeum i chętnie odpowiadał na wszystkie pytania. Hangary stały dla nas otworem. Każdy samolot można było obejrzeć, dotknąć i czasem wejść do środka. Jedną z najciekawszych maszyn jest zabytkowy Po-2, czyli inaczej CSS 13 w pełni sprawny i latający kiedy trzeba.
Tak minął nam czas do obiadu. Po obiedzie tańce i gimnastyka. A później karaoke, które jest przygotowalnią do studia nagrań i coraz bardziej wszystkich wciąga, niezależnie czy będą nagrywać, czy nie. Można powiedzieć, że „bili się o mikrofon”. Nie zanotowaliśmy dzisiaj żadnego przypadku tęsknoty wymagającej interwencji i oby nic się nie zmieniło do końca pobytu.

wtorek, 27 lipca 2010


Piąty dzień.
Szary, mżawkowaty, chłodny, ale nie deszczowy. Do obiadu stały plan zajęć a po obiedzie nadszedł moment, w którym musieliśmy wyprowadzić gromadkę z domu, w trosce o bezpieczeństwo osób i mienia. Młodsi otrzymali zadanie znalezienia czegoś interesującego w miejscu, gdzie niedaleko domu, znajdują się pokłady łupku. W przeszłości zdarzało nam się trafiać na prehistoryczne odciski roślin na łupkowych płytkach. Tym razem nic nie znaleziono, natomiast efektem wycieczki jest olbrzymia góra ubrań do prania, wymazanych gliną podczas prac wykopaliskowych. Starsi poszli na spacer do wsi – w obie strony około pięciu kilometrów. W jedną stronę jest łatwo. Powrót jest trudniejszy, do pokonania mamy około 150 metrów przewyższenia, co osobom nieprzywykłym do wędrówek sprawia niewymowne cierpienia. Tłumaczenie, że tą drogą chodzą codziennie różne stare babcie mieszkające w okolicy i nie narzekają a jak się je spotka to są zazwyczaj uśmiechnięte, nie zawsze pomaga. Dopiero wielokrotne wykłady na temat „krowiastości” dotykającej niektóre osoby płci żeńskiej i „zgrzybienia” – przypadłości atakującej chłopców, powodują że spojrzenie na kwestie wysiłku, zmęczenia, wytrzymałości, charakteru itp. staje się odmienne i zaczynają rozumieć jak cenną umiejętnością jest pokonywanie słabości.
Od dzisiaj jesteśmy w powiększonym gronie. Wrócił z praktyk Dominik, opiekun znany już niektórym dzieciom. Dominik studiuje leśnictwo, jest ratownikiem – kandydatem GOPR, harcerzem i niezrównanym źródłem pomysłów do działań w plenerze. Wieczorem, podczas ogniska prowadzonego przez niego, mieliśmy okazję bawić się przy gitarze, śpiewie i skeczach.
Przed ogniskiem dwie dziewczynki chciały się „wymigać” od udziału tłumacząc się zmęczeniem, zdecydowanie zaprotestowałem wiedząc jaki będzie rozwój wydarzeń. Ognisko płonęło do samej ciszy nocnej a „zmęczone” koleżanki bawiły się doskonale. Deszczu nie padaj! – a takich ognisk zrobimy więcej.

niedziela, 25 lipca 2010

Czwarty dzień.



Niedziela jest zwykle wolna od zajęć i staramy się dać dzieciom więcej swobody niż w tygodniu. Tak więc pobudka jest pół godziny później (9.00). A propos pobudki , podczas którejś z kontroli przeprowadzonych przez inspektora Kuratorium Oświaty i Wychowania, pan kontrolujący nie mógł uwierzyć, że pobudka jest o 8.30 i nawet próbował ingerować w nasz plan dnia – zupełnie nie wiem dlaczego. Pozostaliśmy przy swoim. Od rana leje, niekiedy bardzo intensywnie i cały dzień spędziliśmy pod dachem. Po śniadaniu (tradycyjnie jajecznica w trzech wersjach) część dzieci pojechała do kościoła a resztą zajęliśmy się na miejscu. Grupa kościelna miała premię w postaci wizyty w sklepie, co nie jest u nas łatwe ze względu na duże oddalenie domu od wszelkiej cywilizacji. Oprócz tańców, pozostałe zajęcia odbyły się jak w zwykły dzień, czyli była i gimnastyka i zajęcia plastyczne, i ćwiczenie piosenek. Jak przypuszczałem, znaleźli się następni chętni do wzięcia udziału w nagraniu. Jakoś przetrzymaliśmy bez wychodzenia z domu, ale jutro nagromadzona w dzieciach energia będzie musiała znaleźć ujście w większej dawce ruchu.
Wychodzimy z pierwszej fazy pobytu, którą można nazwać „oswajaniem”. Dzieci zadomawiają się i z każdą godziną, nawet te najmniej odporne, czują się coraz pewniej. Druga faza, gdzieś pod koniec pierwszego tygodnia, to początek widocznych nowych relacji pomiędzy obozowiczami. Wpływ tego zjawiska na samopoczucie jest nie do przecenienia. Często nowa znajomość mocno pochłania dziecko i przysłania emocjonalne rozterki i tęsknotę za domem. W tym czasie grupa zaczyna się dobrze ze sobą bawić – jeśli zaczyna. Zazwyczaj tak jest, ale czasami jest gorzej a czasami lepiej. Taki wzorcowy model nazywamy rodzinką i jeśli uda się ją stworzyć, atmosfera jest fantastyczna. Bywa też, że pojawiają się jakieś antypatie, dużo czasu poświęcamy na wyeliminowanie tego, na szczęście rzadkiego, zjawiska. Trzecia faza to ostatnie dni pobytu, kiedy Piekło okazuje się miejscem bezpiecznym i przyjaznym, dzieci otwierają się w pełni i kiedy są już jak u siebie ,….wtedy trzeba wyjeżdżać. Czwarta faza zarezerwowana jest dla wielokrotnych bywalców, oni wiedzą gdzie najlepiej się zaszyć, aby mieć spokój, gdzie są najciekawsze książki, kiedy można korzystać z komputera, grać na instrumentach lub obejrzeć coś w TV. Oni już są w pełni u siebie.
Z gorszych wiadomości, dzisiaj pojawiły się jakieś wulgaryzmy (rzucone retorycznie, bezadresowo), które już chyba nie mają szansy się powtórzyć.
Ostatnim akcentem dnia był koncert Grupy Mocarta – niestety z płyty – jako ukulturalniająca przeciwwaga do w.w. Dzisiaj zziębnięte i przemoczone świerszcze nie grają dzieciom do snu, zastępuje je szum deszczu i bębnienie spadających kropel.

Trzeci dzień.


Rano nastąpiła niespodziewana pobudka w postaci krążącej po okolicy burzy. Jej intensywność i siła nie zapowiadały dobrego dnia, ale jakimś trafem zahaczyła nas jedynie którymś ze swoich skrzydeł , lunęła deszczem, poszarpała wiatrem i poszła sobie dalej. Dopiero w ciągu dnia dowiedzieliśmy się z mediów, że po sąsiedzku, w odległości zaledwie około 20 kilometrów narobiła wiele szkód. Nie pierwszy to raz, że żywioły oszczędzają naszą okolicę. Wytłumaczeniem może być fakt, że znajdujemy się na geograficznej wyspie, jaką jest pasmo Pogórza, a szczególnie jego najwyższa część. Działa jak klin rozcinający przechodzące masy powietrza i ogranicza przestrzeń potrzebną do różnych pogodowych harców. A może to nazwa Piekło odstrasza rządzących pogodą Płanetników?
Po porannym deszczu przyszło kilka godzin lepszej pogody, znowu deszcz, znowu poszedł i tak przez cały dzień. Musieliśmy zatem dostosować się z planami do warunków. Z zajęciami wystartowaliśmy już prawie na dobre – prawie, bo niektóre z dzieci potrzebują dużo czasu na decyzję, w czym chcą uczestniczyć. Po przełamaniu pierwszych oporów (np. idąc za przykładem koleżanki) angażują się w coraz większą ilość tematów aż na koniec turnusu okazuje się, że zabrakło czasu aby coś skończyć. Tak właśnie nieśmiało wystartowali z planami nagrania własnej płyty w studiu – na początku zdecydowała się tylko jedna osoba a po kilku godzinach i pierwszych próbach z mikrofonem w ręku, grupa chętnych rozrosła się do dwunastu osób. Do nagrania trzeba się przygotować, zajmuje to zwykle około tygodnia, jest więc prawdopodobne, że ktoś jeszcze dołączy. Są też pierwsze wrażenia Adama prowadzącego zajęcia z tańca. Niech za komentarz będą słowa najmłodszego z uczestników –Adasia (…) wie pan, ja bardzo nie lubię tańców, ale do tej pory ich nienawidziłem (…) . Pierwszy sukces dydaktyczny odnotowany.
Tęsknoty wciąż atakują, w ciągu dnia są mniej odważne, ale wieczorem wyłażą z kątów i próbują dokuczać. Uczymy się je zaganiać na powrót skąd przyszły i idzie nam to coraz lepiej.
Pisanie bloga jest nie tylko zdawaniem relacji z tego co się wydarzyło. Dla mnie jest bardziej podsumowaniem myśli i artykułowaniem dziejących się zjawisk. Ponieważ wiele z nich ma charakter uniwersalny i dotyczy każdej grupy, która u nas przebywa, zachęcam do przeczytania poprzednich wpisów z tych wakacji. Dzięki temu znajdziecie Państwo opisy, których nie chcę powtarzać a dla rodziców mogą być interesujące. Widzimy „nasze” dzieci z różnej perspektywy. Każda jest prawdziwa i każda jak bardzo odmienna. Pobyt u nas jest następnym doświadczeniem życiowym, szczególnie istotnym dla „pierwszorazowców”. Myślę, że jest też nie mniejszym doświadczeniem dla rodziców.
Jest 22.45. Dyskoteka się skończyła, większość dzieci już śpi, kilka osób wymaga niestety upominania , że przecież inni mają prawo do wypoczynku. Taki typowy przypadek.

sobota, 24 lipca 2010

III turnus


Pierwszy i drugi dzień.
Podróż minęła spokojnie i szybko, jakkolwiek ilość przystanków na „siku” przekroczyła nieco średnią. Kwestia zaraźliwości chęci pójścia do toalety u dzieci powinna być tematem jakiejś habilitacji z psychologii, podobnie zresztą jak odwrotna zależność pomiędzy możliwością skorzystania z łazienki a chęcią zrobienia tego. Takie banalne problemy też są elementem dojrzewania społecznego.
A więc rozpoczęliśmy trzeci turnus. Jaki będzie ? – wiemy, że na pewno inny niż poprzednie i inny niż wszystkie dotąd. Zajmując się organizowaniem wakacji dla dzieci już od blisko dwudziestu lat, nauczyliśmy się zauważać jak niepowtarzalną i zmienną „materią” jest grupa dzieci. Jak wiele czynników decyduje o zachodzących w niej zjawiskach. Najbardziej czytelne cechy grupy (od pierwszych godzin pobytu) to komunikatywność, poziom wytwarzanego hałasu i apetyt. Pierwszy czynnik jest zazwyczaj stały, drugi i trzeci rosną z czasem i wiemy, że to efekt wzrastania poczucia bezpieczeństwa i oswajania się z nowym miejscem. I znowu uzależnione to jest od ilości dzieci, które są u nas po raz pierwszy. Stali bywalcy przyjeżdżają jak do siebie, wszystko wiedzą, odkurzają swoje miejsca, od nowa przedeptują znane ścieżki. Nowi potrzebują trochę czasu na zrozumienie gdzie są i co im to miejsce może dać. Jeśli są z gliny szczególnie podatnej na to oddziaływanie, być może za jakiś czas powiedzą to co kilka dni temu jeden z chłopców po wygrzebaniu jakichś „skarbów” ze starego domowego pudełka (…) czy mogę zabrać to do domu?...., albo nie – schowam gdzieś, gdzie tylko ja będę wiedział i jak przyjadę następnym razem to będzie na mnie czekało (…) My też będziemy na ciebie czekali!
Piątek, do południa minął na dokończeniu zagospodarowywania i przywitaniu z najbliższą okolicą. O dwunastej drugie śniadanie i zajęcia koło domu (największym zainteresowaniem cieszył się basen). Po obiedzie (apetyt w górnym poziomie normy) p. Zosia zaczęła swoje gimnastyczne działania badając dzieci i kwalifikując do grup ćwiczebnych. Niektórzy przyjechali do nas na ze względu na konieczność intensywnych ćwiczeń ratujących przed konsekwencjami skoliozy. W tym samym czasie pozostałymi zajmował się p. Adam wprowadzając obozowiczów w temat tańca, który będzie obecny przez cały turnus. I tak minął czas do kolacji, po której cała grupa poszła na boisko i uczestniczyła w integrujących grach zespołowych. Pierwsze wspólne zajęcia pozwalają ocenić jakie są relacje w grupie, czy pomimo zróżnicowania wiekowego potrafią znaleźć wspólny język. Chyba nie jest najgorzej.
Wszyscy już śpią, świerszcze grają przez otwarte okna. Jeszcze jakaś zapłakana tęsknota objawiająca się bólem brzucha wymaga utulenia do snu i tak kończy się kolejny dzień.

czwartek, 22 lipca 2010

Trzynasty dzień.


Trzynasty dzień.
Mimo powrotu ładnej pogody, zrobiło się smutno. Wszyscy wyciskają z ostatnich chwil obozu jak najwięcej i na gwałt kończą obrazy na szkle, rzeźby, hafty lub wszystkie wolne chwile spędzają w basenie i na trampolinie. Dzisiejszy dzień był również czasem podsumowań. W południe odbył się pokaz tańca, gdzie zaprezentowaliśmy jive’a, hip hop, sambę i „cztery strony świata”. Gwoździem programu był występ Ewy i Pawła, którzy zatańczyli jive’a rodem z lat pięćdziesiątych. Po obiedzie Pani Zosia zrobiła nam terapię manualną i zdjęcia, pokazujące efekty dwutygodniowych ćwiczeń. Kolacja miała uroczysty nastrój: Pan Erwin ciepło nas pożegnał i życzył miłych wakacji, dostaliśmy obozowe koszulki, a na koniec poszliśmy do sali obejrzeć zdjęcia z całego obozu. Teraz kładziemy się spać, bo jutro czeka nas ciężki poranek z pobudką o szóstej.
Wpis Ewy i Hani

środa, 21 lipca 2010

Dwunasty dzień.


Dwunasty dzień.
Letni upał znów do nas wrócił. Po zamglonym poranku znów zapanowało słońce i temperatura około 30 stopni, tak zapewne będzie do końca tego turnusu, który już niedługo. Dzisiaj jeszcze mogliśmy robić wszystko jak co dzień, nie myśleć o pakowaniu, pożegnaniach , wyjeździe. To wszystko będzie jutro. A więc były i zajęcia z tańców – ostatnie, a jutro pokaz – i mecz piłkarski, i basen i malowanie na szkle, i normalna gimnastyka. Była też ostatnia dyskoteka.
Jeszcze za wcześnie na podsumowanie, ale ta grupka nie sprawiła nam żadnych problemów – z niczym nie przesadzili i potrafili zachować umiar w każdej sprawie. Aż dziwne, bo przecież spora ich część to jeszcze całkiem małe dzieci. Może nie byli aniołkami, ale nikt na to nie liczył. Najważniejsze dla nas jest przestrzeganie podstawowych zasad ułatwiających wszystkim życie a z tego wywiązali się bardzo dobrze. Oceniamy grupy porównując do poprzedniej i trudno sobie wyobrazić, żeby następna była jeszcze spokojniejsza.
Lato w pełni. Zieleń, która do niedawna była soczysta i cieszyła oczy, wysuszona przez słońce mocno przybladła. Dzikie czereśnie najszybciej zmieniają kolor liści i już zaczęły się czerwienić. Do końca lata jeszcze dużo czasu, ale za tydzień już połowa wakacji.

poniedziałek, 19 lipca 2010


Jedenasty dzień.
Dzień, na który czekają wszyscy posiadacze sum przeznaczonych na wydanie. Po tylu długich dniach z dala od sklepów, nareszcie można oddać się przyjemności przepuszczania kasy. To, że wcześniej w studiu nagraliśmy wspólną płytę jest mało istotnym szczegółem. Płyta wyszła …hmmm. Każdy dostanie kopię.
Do studia i na zwiedzanie Krosna pojechaliśmy wynajętym busem. Pogoda jak na zamówienie – pochmurno i około dwudziestu stopni – idealnie na taką wycieczkę. Jak się dzisiaj okazało, wczorajsze burze krążące wokół nas narobiły sporo bałaganu w okolicy. Gwałtowne opady i towarzyszący im wiatr zagościły wszędzie, tylko nie u nas. U nas jedynie pokropiło w nocy – to był ten deszczyk, o który prosiliśmy. Skalę opadów można było ocenić patrząc na wzburzone i brudne wody Wisłoka przepływającego przez miasto. To znaczy, że w Beskidzie Niskim, skąd wypływa, musiało spaść bardzo dużo wody.
Niezależnie od tego jaki jest efekt nagrania, stała się rzecz najważniejsza – nastąpił AKT TWÓRCZY. Każde tego rodzaju zdarzenie rozwija bardziej niż dziesiątki wykutych stron podręcznika. Chyba nie da się ukryć, że wykorzystuję zapiski w blogu do przemycania filozofii, która nami kieruje przy pracy z dziećmi. Rodzice decydując się na powierzenie nam swoich pociech, wiedzą właściwie wszystko, co zapewniamy odnośnie strony socjalnej, programowej i każdej innej. A teraz mogą poznać , przynajmniej szczątkowo, jaka idea przyświeca nam przy doborze zajęć i dlaczego próbujemy realizować pomysły nie zawsze od razu akceptowane przez dzieci. Kluczem do zagadnienia powinna być teza Janusza Korczaka, że …dzieciom należy dostarczyć to, czego potrzebują, chociaż nie zawsze to jest to , czego chcą…..

niedziela, 18 lipca 2010

Dziesiąty dzień.

Czekaliśmy z utęsknieniem na deszcz, który według wszystkich prognoz właśnie u nas pada i co…? I gorąco, i susza jak była , tak jest. Kilkakrotnie w ciągu dnia grzmiało i straszyło burzą zmuszając nas do szybkiego zbierania zagrożonych przemoczeniem rzeczy i zamykania okien, ale zawsze przeszło bokiem. Kilkugodzinny opad odświeżyłby atmosferę, która robi się już męcząca. Może tej nocy? Nie chcemy burzy tylko deszczyk!!!
Niedziela to dzień odpoczynku. Bardzo często ten odpoczynek jest iluzją - dzieci, które mają zbyt wiele czasu zaczynają mieć własne sposoby na jego zagospodarowanie, przeróżne sposoby. Znając ten problem, zawsze trzeba mieć w zanadrzu plan awaryjny, czyli różne pomysły na zajęcia. Dzisiaj te pomysły właściwie nie były wykorzystane. Wszyscy bardzo ładnie potrafili zająć się sobą. Znając już dobrze miejsce, w którym spędzają wakacje zajęli się swoimi sprawami w sposób zadziwiająco nieabsorbujący dla opiekunów. Nasza rola ograniczyła się do pomocy i towarzyszenia dzieciom w tym co robiły. Nareszcie był czas na lenistwo i własną zabawę. Najbardziej poszkodowani byli ci, którzy muszą ćwiczyć codziennie, lecz aby poczuli, że to jednak niedziela, gimnastyka prowadzona była w wodzie. Sporo czasu spędziliśmy na przygotowaniu się do jutrzejszej wizyty w studiu nagrań. Okazało się też, że mamy u siebie dzieci uzdolnione muzycznie a ponieważ w domu jest fortepian i inne instrumenty, była okazja do spontanicznego koncertu. Podsumowując kolejny dzień można cichutko zaryzykować stwierdzenie, że chcielibyśmy żeby wszystkie turnusy mijały tak spokojnie…….Ciiiii

sobota, 17 lipca 2010


Dziewiąty dzień.
Ekipa z namiotów obudziła się przed szóstą i zaczęła tak hałasować, że po chwili nikt nie spał. Podobno im się nudziło. Myślę, że prawdziwy diabeł to wcale nie ten co mieszka w jarze. Namioty zostały zwinięte w obawie przed jutrzejszymi burzami, które miejmy nadzieję, że nas oszczędzą.
Lekki wiatr i kilka chmur sprzyjało dzisiejszym planom kilkugodzinnej wycieczki do lasu i wymarzonego w taką pogodę miejsca, jakim są jaskinie. Temperatura w środku jest stała niezależnie od pory roku i warunków na zewnątrz, ale nie każdy odważył się na przejście przez mały otwór do środka. Niektórzy zadawali długie serie pytań zanim podjęli decyzję, m.in. o wielkość pająków. Droga w obie strony została urozmaicona przez podchody. Po obiedzie stały program w postaci gimnastyki i dowolnych zabaw a po kolacji dyskoteka. Zakończyła się szybciej niż zazwyczaj, to chyba efekt nocy „przespanej” w namiotach. Jutro niedziela, śpimy pół godziny dłużej i leniuchujemy – na ile to jest możliwe.
Jest zupełnie ciemno. Nie widać żadnych, nawet najdalszych rozbłysków, czyli jest nadzieja na spokojną noc i może następny pogodny dzień.

Ósmy dzień.


Dzisiaj padł rekord temperatury wody w basenie 30 stopni C !!! Jeszcze trochę i przestanie działać chłodząco. Jakim skarbem jest woda widzimy szczególnie w tak upalnym czasie jak ostatnio. Ratuje nas studnia głębinowa o niewyczerpalnej zasobności i wyjątkowej jakości. Badana corocznie przez SANEPID zaskakuje panie „badaczki” poziomem czystości. Jak same powiedziały za którymś razem….Gdybyśmy same nie brały próbki, nie uwierzyłybyśmy że taka czysta…

Coraz więcej dzieci zachęca się do szycia różnych stworków, których projekty znajdują się w książce przywiezionej przez Natalkę. Może wykonując swoje małe dzieła, poczują jaką radość daje tworzenie i będą jej zawsze poszukiwać. Większość zajęć , jakimi absorbujemy dzieci ma wywołać właśnie ten efekt. Coś ma powstać, nawet jeśli nie jest udane a inni zrobili lepiej. Naszym sukcesem, z którego bardzo się zawsze cieszymy, jest jeśli przywiezione PSP leży nieużywane w walizce.

Rozstawiliśmy kilka namiotów na dzisiejszą noc. Być może ostatnia szansa na biwak przed nadchodzącymi burzami. Połowa zdecydowała się z nich skorzystać (dwoje już wróciło pod różnymi pretekstami). Kilka lat temu przed nocowaniem w namiotach siedzieliśmy przy ognisku opowiadając sobie różne historie. Coś mnie podkusiło żeby zapoznać dzieci z miejscowym podaniem, że w jarze poniżej domu (i namiotów) okocił się diabeł, który czasami psoci i dokucza ludziom kręcącym się po jego rewirze. Po skończonym ognisku zaczął się masowy odwrót obozowiczów. Z poduszkami i kołdrami , co do jednego poszli spać do domu – namioty zostały puste. Od tego czasu historia z diabłem zarezerwowana jest dla bardziej odpornych . Nasze pociechy w namiotach będą się jeszcze chwilę tłukły i rozrabiały, wykorzystując niecodzienną sytuację, aż padną zmęczone i usną kamiennym snem a świerszcze będą im śpiewały do samego rana. Może ta noc wśród zapachów skoszonej trawy i szmerów otaczającego ich, prawdziwego świata otworzy jakieś małe okienko w rozwijających się główkach, a jeśli jest już otwarte to uchyli jeszcze szerzej?

piątek, 16 lipca 2010


Siódmy dzień.
Nie do wiary, przekroczyliśmy półmetek turnusu!
Zakończył się najgorętszy jak dotychczas dzień tego lata. Jedyna temperatura, z której się cieszymy że rośnie, to wody w basenie. Gdyby nie dolewanie zimnej, w celu uzupełnienia poziomu, przekroczyłaby już zapewne trzydzieści stopni, a tak utrzymuje się tuż poniżej.
Starsza grupa mocno zaangażowała się w naukę tańca. Zajęcia trwają około półtorej godziny i czasami okazuje się, że chęci w dzieciach jest na więcej – to sukces. Młodszych natomiast mniej to obchodzi a szkoda, bo Adam uważa, że wśród nich właśnie jest kilka osób z talentem. Może z czasem?
Można narzekać na upał, ale widząc dzieci biegające cały dzień na bosaka, w najlżejszym ubranku jakie mają, nie sposób oprzeć się myśli, że właśnie tak powinny wyglądać wymarzone wakacje. Rodzicom, którzy nie byli w Piekle trudno może wyobrazić sobie to miejsce. A to ma znaczenie dla poczucia bezpieczeństwa i intymności. Dom posadowiony jest na wypiętrzeniu, z którego widać daleko….daleko….Z jednej strony otacza go las, z drugiej sady, z trzeciej łąki. Wokół nie ma żadnego sąsiedztwa, jesteśmy jakby na wyspie, do której nie łatwo jest dotrzeć. Dorośli widzą to i czują po krótkim choćby pobycie. Dzieci nie potrafią tego wyrazić ale myślę, że odbierają to podobnie.

czwartek, 15 lipca 2010

Szósty dzień.

Ostatniej nocy mieliśmy lekkiego stracha obserwując rozbłyskujące w okolicy niebo. Burze dotarły do nas jedynie (na szczęście) na odległość głosu. Rankiem pozostało po nich lekko zaciągnięte niebo, dzięki czemu słońce nie prażyło tak dotkliwie jak ostatnio. W tych warunkach, ale dopiero wieczorem chłopcy zdecydowali się pójść na boisko pograć w piłkę. Ciekawym zjawiskiem , nie notowanym u nas dotychczas, jest „pracownia krawiecka”, w której terminuje większość dzieci. Wśród stosów materiałów, wełny , waty etc. trwa produkcja przytulanek. Często taki krawiec ma mokre włosy i siedzi w mokrych majtkach, bo – po pierwsze - właśnie wyszedł z basenu i – po drugie – zaraz do niego wraca.
Czy to prawda, że ma być jeszcze cieplej????
W trakcie pobytu dzieci u nas, stykamy się z wieloma zjawiskami, często bardzo złożonymi. Ich najważniejszą cechą jest chyba dynamika zmian. Bywa, że nie zdążymy zastanowić się co zrobić z problemem, a już sprawa umiera w naturalny sposób. Czy w tej grupie są problemy? Jeżeli, to niewielkie, na poziomie drobnej kłótni rówieśników. Cóż, obcowanie w zespole wymaga elastyczności. Jak się jej nauczyć, jak nie podczas obcowania w zespole?
Nadszedł czas świerszczy, wczorajszej nocy odzywały się nieśmiało pojedyncze sztuki. Teraz (23.25) grają już w zespole kameralnym. Do końca tygodnia będziemy mieli orkiestrę symfoniczną.

wtorek, 13 lipca 2010


Piąty dzień.
Kolejny dzień kanikuły, w związku z czym w dalszym ciągu nie ma mowy o eskapadach. Dzieci buntują się przeciwko tańcom w i zajęciom fizycznym w nieprzewiewanej sali, która i tak jest najchłodniejszym miejscem na obozie. Opiekunowie szukają konsensusu i w rezultacie zamiast ognistej samby tańczymy spokojnego walca angielskiego, a Pani Zosia postawiła na rozciąganie, rezygnując z ćwiczeń siłowych. Woda w basenie osiągnęła 29 0C i dzieci korzystają do woli, co zaostrza ich apetyt. Na obiad była zupa ogórkowa i spaghetti do wyboru: bolognese lub carbonara. Wszystko zostało spałaszowane w zastraszającym tempie, w celu jak najszybszego powrotu do wody i na trampolinę. Po kolacji, ku niezadowoleniu niektórych jednostek, Pan Bartek wymusił kąpiel z użyciem mydła, zaś szczęśliwcy, którzy przeszli ten proceder mogli zejść do sali na karaoke. Bawiliśmy się świetnie, szkoląc kunszt śpiewacki, aby dobrze wypaść w studio przy nagrywaniu wspólnej płyty. W tym momencie wszyscy obozowicze leżą już w łóżkach, utulani do snu wiatrakami i chłodnym nocnym powietrzem, wpadającym przez otwarte na oścież okna i tylko uporczywe nawoływania derkacza nie pozwalają nam zapomnieć, że nie jesteśmy w raju!
Wpis Hani i Ewy.

Czwarty dzień.
Upał w dalszym ciągu. Zajęcia staramy się organizować pod dachem, w cieniu lub w wodzie. Zrezygnowaliśmy z pieszych wycieczek, nawet krótkich – co bardzo odpowiada dzieciom – ze względu na zbyt wysoką temperaturę i dokuczliwe owady. W ostatnich dniach pojawiła się plaga gryzących gzów. O ile nie są zbyt uciążliwe koło domu, w lesie rządzą niepodzielnie. Komary przy nich to jak pekińczyk przy brytanie. Zajęć i tak nie brakuje, zaczęliśmy malować, rzeźbić, kleić modele, śpiewać i zapewne, jak zwykle, nie wszystko zdążymy skończyć, gdy zaskoczy nas dzień wyjazdu.
Coś się odblokowało z jedzeniem. Dotychczasowe niejadki zaczęły dzisiaj pochłaniać pokarm niczym ciężko pracujący koń, co nas tylko cieszy. Godzinę po kolacji zaczęło się ognisko z zabawami i grami a także z kiełbaską do upieczenia. Zjedzono wszystko, nawet te kawałki, które spadły z patyka i wydawało się, że są stracone.
Wszystko powoli zaczyna wchodzić na swoje tory, każdy wie co , jak i gdzie. Jeszcze dwa, trzy dni i będą jak u siebie w domu, a może raczej jak u cioci?
I znowu mamy noc, wszyscy śpią a ja wykonuję moją ostatnią pracę na dziś i, o dziwo, nie uderzyłem jeszcze ani razu głową w klawiaturę, co mi się zdarzało na poprzednim turnusie. Czyżbym się dostosował?, a może dzieci nas mniej eksploatują?