piątek, 13 sierpnia 2010

No i nie działo się to, co miało się dziać, a o czym poprzednio nie powiedziałam, bo byłam wredna. Rano wszystkich obudziła burza, z wyjątkiem mnie, bo mnie obudził Przemek, który wpadł do pokoju, by zamknąć okna. Błyskało, grzmiało, i to nawet niedaleko od nas. Ale tylko do drugiego śniadania, bo potem nagle zrobił się upał. Nieładnie.
Dziś oglądałam, jak to codziennie zresztą czynię, TVN Warszawa. Podobno w stolicy, moim ulubionym mieście ze wszystkich miast tego świata było dziś trzydzieści stopni gorąca. No to chyba problem ze zmianą klimatu z górskiego na miastowy mam z głowy.
Dziś starsi odwiedzili jaskinię pełną pająków, nie wiem, co oni w niej widzą. Natomiast przedtem, na tańcach, dowiedzieliśmy się, że w poniedziałek ma odbyć się pokaz naszych niewątpliwie istniejących talentów tanecznych. Nie, no większość ładnie tańczy, choć ja się do nich nie zaliczam, niestety - po prostu wysokie chudzielce nie wyglądają dobrze w tańcu. Najbardziej nam wszystkim przypadł do gustu jive – szybki, lekki i wesoły taniec idealny do tańczenia w deszczu na ulicy przez parkę zakochanych. Tańczymy jeszcze sambę i cha-chę –wybraliśmy trzy najbardziej energiczne tańce latynoamerykańskie, mając do wyboru jeszcze wolna rumbę, powolny walc i paso doble, które zwyczajnie nam nie wychodziło, przez co dostało się ono maluchom do tańczenia. W niedzielę będziemy odpoczywać, w poniedziałek pakować się i robić wszelkie tej czynności pochodne związane z wtorkowym wyjazdem z samego rana, tak więc tak naprawdę został nam tylko jeden, jutrzejszy dzień obozu. Podejrzewam, że skoro tak, to jutro stanie się to, co miało stać się dzisiaj, ale się nie stało, bo była burza. Ale i tak nie powiem, co to jest.
Dziś w wolnym czasie graliśmy w kalambury i w monopol na karty kredytowe, choć ja zawsze wolałam tę starą wersję – te masy kolorowych banknotów latające wokół stołu wprawiały mnie w jakiś taki chorobliwie dobry nastrój. A teraz, w dobie cyferkalizacji nawet tego już nie ma.
Wieczorem po kolacji wszyscy poszli na salę oglądać film o ludziach wspinających się na najwyższe góry świata w najniebezpieczniejszych okolicznościach przyrody tylko po to, by na nie wliść i z nich zliść. Ja tam tego nie pojmuję, może dlatego, że nie lubię się na darmo przemęczać. A, jest jeszcze jeden film, o ludziach uprawiających ekstremalne narciarstwo wysokogórskie, czyli zjeżdżanie ze zbocza góry nachylonego pod kątem ok. pięćdziesięciu stopni. Tego to już kompletnie nie rozumiem, ale to pewnie dlatego, że mam lęk wysokości i zwyczajnie nie przepadam za nartami, co jest u mnie zresztą rodzinną przypadłością. Wolę morze, albo choćby Warszawę.
Na koniec, jeszcze przed dobranoc, pragnę zdradzić tajemnicę. To jest moja tajemnica, o której praktycznie nikt nie wie, bo tyczy się pewnej dziwnej cechy mojej skomplikowanej psychiki. Tajemnica brzmi – nie wiem, czemu tak się dzieje, ale sześć osób, spełniając moją niedawną prośbę, potrafi sprawić, że przez cały dzień chodzę po domu z wielkim, szerokim uśmiechem na twarzy od ucha do ucha.
Dobranoc. Alina.

2 komentarze:

  1. Naprawdę kapitalnie piszesz :)....czytam jednym tchem z uśmiechem na twarzy ! Życzę Ci kolejnego "uśmiechniętego dnia". Pozdrawiam z Twojego ulubionego miasta....Wawki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to ja dam drugi powód do szerokiego uśmiechu :-)
    Piszesz świetnie, masz fajne poczucie humoru. Ja też się uśmiecham czytając to co napisałaś.
    Ale proszę, napisz coś jeszcze, nim wyjedziesz.

    OdpowiedzUsuń