Dzień trzeci.
Rano było śniadanie, po śniadaniu chłopcy poszli tańczyć (tańczą tańce nowoczesne), kilka starszych dziewczyn, które postanowiły pójść do grillowni z zamiarem malowania na szkle, rysowały na papierze, a małe dziewczynki kąpały się w basenie, na co nie mogłam patrzeć, bo woda miała tylko 25 stopni! Na poprzednim turnusie temperatura dochodziła do 29 stopni.
Jak można się kąpać w tak zimnej wodzie?
Po drugim śniadaniu role się odwróciły – my poszłyśmy tańczyć (tańczymy tańce towarzyskie), a chłopcy poszli robić całą masę różnych innych rzeczy.
Co tu dużo pisać… tak było do obiadu.
Na obiad były naleśniki lub gołąbki, jak kto wolał. Ja wolałam – jestem jedyną dziewczyną na świecie, która nie lubi jeść słodkich rzeczy, więc pałaszowałam gołąbki, patrząc bez krzty zrozumienia na tych, którzy zajadali się naleśnikami na słodko. Później była przerwa poobiednia, więc poszliśmy na trawę odpoczywać po wysiłku, jakim było wtrząchnięcie naleśników i po czystej przyjemności, jaką było delektowanie się subtelnym smakiem gołąbków. Inni, jako aktywni obozowicze, rozmawiali ze sobą na kocach lub grali w piłkarzy ki, ja jako naczelny leń pierwszej kategorii i ostatni nierób odrzykońskich turnusów wszech czasów wgramoliłam się na domek na drzewie, prostacko zajęłam go maluchom, które i tak się do niego nie wybierały, i przez godzinę udawałam, że mnie tam nie ma. Ale to nikogo nie obchodzi, wiem….
Potem były ćwiczenia a po ćwiczeniach był podwieczorek. A przed podwieczorkiem zaczęło lać. I to znienacka – godzina 16.57, nie ma deszczu, godzina 16.58, jest deszcz.
No i zaczęło lać. I lało, lało, lało, laaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa….. Aż przestało. Też znienacka – 17.10, jest deszcz, 17.11, nie ma go. Padał krótko, ale bardzo intensywnie. Trudno było zobaczyć cokolwiek poprzez szarą ścianę deszczu. Jakby Pan Bóg basen przez sito opróżniał. Przepraszam, może tu są ateiści…
Przestało padać akurat, gdy skończył się podwieczorek. Po podwieczorku małe dzieci poszły na ćwiczenia, a duże na piłkarzy ki (jeżeli to kogoś interesuje – ja nie poszłam. Postanowiłam pobiegać po okolicy, i spotkałam wielkiego, brązowego zająca i młodego koziołka, które przebiegły mi drogę 2 metry przed moim nosem). Deszcz ma same zalety – powietrze po nim jest tak świeże, że aż chce się oddychać. Tylko lepiej z tym oddychaniem nie przesadzać, bo może zakręcić się w głowie, można upaść, trafić skronią na ostry, specjalnie wyprofilowany kamulec i umrzeć. Jak to ze wszystkim na tym świecie trzeba uważać…
Potem była kolacja (Jezus Maria hamburgery!), a po kolacji było karaoke na sali gimnastycznej (we will we will rock you!), na które nie poszłam, ale nic nie szkodzi, bo muzykę słychać było nawet w tym pokoju na samej górze, w którym jest komputer i w którym siedzę teraz. Nie wiem, czy to kogoś interesuje, ale nie lubię śpiewać, chociaż umiem robić to w stopniu mistrzowskim, oczywiście, jak nie potrafi nikt inny w promieniu 54 678 km i 98 metrów. Nikogo to nie interesuje? Ok…
Teraz mamy dwudziestą trzecią minut trzynaście, i napisałabym coś jeszcze, ale może to już jutro.
Dobranoc, Alina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz