czwartek, 17 lutego 2011

Wpis Aliny :)
Doszłam do wniosku, że to niesamowite, To wszystko, co tu się dzieje.
Gdyby ktoś tylko zaczął spisywać skrupulatnie każdy dzień, gdyby następnie napisał książkę, to stawiam moją szczotkę do włosów, że zbiłby na tym fortunę, a Harry’ego Pottera pobiłby kilkukrotnie.
To niewiarygodne, jakie kompletnie niespodziewane wydarzenia potrafi wykreować wokół siebie dwudziestka małych dzieciaków. Każdy kłóci się z każdym o wszystko. Każdy twierdzi co innego na inny temat, niż ten, na który toczy się rozmowa. A co najważniejsze – każde z nich ma rację.
Niektórzy być może nie wiedzą, o czym mówię, ale to nie szkodzi. Mówię o szeregu drobnych sytuacji wydarzających się w otaczającym nas świecie, które to sytuacje wywołują w człowieku myśl – kurde, ale to błyskotliwe! Ale to genialnie pomyślane! Ale trzeba mieć łeb, żeby wpaść na coś takiego!
No i racja.
Chłopak, który ma ksywę ,,Suchy” i ciągle prosi, żeby mu dolać wody. Co dzień ta sama awantura rozgrywająca się przy obiedzie o to, czy lepszy jest Gollum czy Indiana Jones. Trzy siostry, z których żadna nie je pszenicy, jedna boi się żył i wnętrzności, jedna jest do pozostałych dwóch kompletnie niepodobna, i jedna, która po prostu jest najstarsza. Chłopiec około ośmiu lat, który ma długie blond włosy, wygląda trochę jak dziewczynka i gra na gitarze, jakby był z nią przed urodzeniem połączony pępowiną. Przecież to niesamowite.
Jeszcze trochę fabułki, trochę pokombinowania (ale zaskakująco niewiele) i mamy gotową książkę. I to jaką.
A jeżeli chodzi o dzisiejsze wydarzenia – nic się nie wydarzyło ponad to, co wydarzyło się także wczoraj. Wszyscy nadal żyją. Na stoku nikogo praktycznie nie ma. Ja ledwo żyję, ale to nie ma znaczenia. Nie wiem, co jeszcze napisać.
O, już wiem.
Dobranoc.


Czwartek, 17 lutego 2011
Zgodnie z założeniem bloga teraz będą pisać różni obozowicze, a zwłaszcza ci, którzy byli na nartach, Alina! Dzisiaj padło na nas: Marysię i Magdę. Spróbujemy zatem dorównać/ przewyższyć naszych poprzedników.
Dzień dla nas rozpoczął się od traumatycznego zapalenia światła nad naszą głową. Chyba nie trzeba dodawać, że był to Przemo, nasz ukochany opiekun. Traumatycznego, ponieważ jeszcze wczoraj wieczorem (w zasadzie dzisiaj rano) starszaki (Marcin, Marysia, Magda, Suchy i Alina) oglądały film, zarezerwowany wyłącznie dla nich. Informacja dla dociekliwych- było to „Kac Vegas”.
Po chwili dłuższego zastanowienia dochodzimy do wniosku, że śniadanie było tak przeciętne, że nie warto o nim pisać. Płatki i kanapki z wyrobem nutellopodobnym. Nawet złowrogi SANEPID nie wytrącił nas z równowagi. Co więcej, przestraszył się nas, bo tak ładnie i cicho jedliśmy. Później była komisja, której notabene byłyśmy członkami. Nie było aż tak tragicznie: trzy 5, 4 i 3 dla chłopców z „SOSU”, którzy błagali nas, byśmy im wstawiły 2-.
Alina, nasza poprzedniczka, zapomniała wspomnieć o jednym istotnym szczególe: NA STOK JEDZIE SIĘ CAŁĄ, DŁUGĄ, NABRZMIAŁĄ GODZINĘ! Ale skąd miała o tym wiedzieć. Ona siedzi głównie w swoim pokoju, kiedy my próbujemy usiąść na niewidzialnej ławeczce pana Erwina. Trzeba wam bowiem wiedzieć, kochani rodzice, że nasz instruktor uczy nas w oryginalny sposób. By dać wam tego przedsmak, spiszemy tu reguły, o których trzeba pamiętać, jeżdżąc na nartach:
1. Jedź tak, jakbyś trzymał WIELKI balon pomiędzy rękami a kolanami.
2. Twoje ręce z kijkami powinny poruszać się tak, jak gdybyś odsłaniał kurtynę.
3. Skręcając, wyobraź sobie pomarańczę, którą musisz utrzymać w tali, przyciskając ją biodrem i żebrami.
4. Ściskaj pośladki, jakbyś trzymał pomiędzy nimi pieniążek, najlepiej 20- groszówkę.
5. Nie zapomnij o rozgniataniu winogronka, znajdującego się pod małym palcem u nogi.
Dygresja Magdy: TO NAPRAWDĘ DZIAŁA!
Dygresja Marysi: Nie znam się, ja jeżdżę na snowboardzie, haha. Na całe szczęście nie muszę trzymać tego pieniążka.
Kiedy rano ubieraliśmy się na narty, nie przewidzieliśmy, że na stoku będzie tak gorąco. W efekcie połowa grupy po pierwszym zjeździe zdjęła polary, które pan Erwin zaniósł w bezpieczne miejsce. Generalnie dzisiejszy dzień odbył się bez groźniejszych wypadków – tylko Tomek zgubił nartę, wsiadając na wyciąg, a Magda kijek, który potem podał jej zacny snowboardzista. Oczywiście wcześniej kilka osób musiało po nim przejechać.
Magda: ZARYSOWALI MI GO!
A, jeszcze tylko Jasiu Jastrzębowski, dosiadający dzisiaj po raz pierwszy deski (pani Zosi), wpadł do lasu. W jakiś szajs (jak kazał nam powtórzyć). Na szczęście nasz niezawodny Przemek go stamtąd wyciągnął, naturalnie narażając życie. Gratulujemy!
Prawie byśmy zapomniały o obiedzie (PIZZA i żurek) i o zajęciach. Dzisiaj było wyjątkowo dużo rozciągania mięśnia blhfbhbvg-pośladkowego, czyli po prostu machania nogą. Teraz dzieciaki siedzą na dole i oglądają fascynującą komedię z jeszcze bardziej fascynującym Eddie’m Murphy’m „Wyobraź sobie”. Nie ukrywamy, że to nasz idol. Zapewne teraz domyślają się już państwo, dlaczego właśnie MY piszemy dzisiaj bloga.
Kiedy tylko film się skończy starszaki wkroczą do akcji i będą okupować salę gimnastyczną, dopóki nie obejrzą do końca przerażającego ,,Rec’a”. Zatem idziemy zaopatrzyć się w prowiant i granaty przeciwpiechotne. Proszę życzyć nam powodzenia.
Podpisano: Magdalena Ewa Michałowska i Maria Socha














I jeszcze bonus od Pana Erwina :
Uważam, że miejsce, w którym żyjemy i organizujemy obozy jest wyjątkowe.
Łatwiej to uzasadnić komuś, kto nas odwiedzi. Ale jedną z przyczyn tej
wyjątkowości postarałem się opisać w historii, która wydarzyła się
naprawdę i została opublikowana w piśmie ratowników górskich Grupy
Bieszczadzkiej GOPR "Echo Połonin
Diabeł rządzi w Piekle.
Jeden z przysiółków Odrzykonia nazywa się Piekło. Dlaczego? – nikt nie wie. Nazwa jest stara i już w XIX wieku ksiądz Sarna w swoim „Opisaniu powiatu krośnieńskiego” wymienia Piekło nie zastanawiając się nad genezą jej powstania. Ciekawostką może być fakt, że jednemu z byłych proboszczów odrzykońskich nazwa ta nie przechodziła przez gardło i kiedy musiał podczas ogłoszeń jej użyć, używał nazwy Skalickie, czyli pasa ziemi poniżej Piekła, który topograficznie nijak się do niego ma.
Mam to szczęście, że mieszkam właśnie w Piekle a właściwie „na Piekle”, jak mówią miejscowi. Żyjąc tutaj zdarzało mi się widzieć i słyszeć rzeczy będące być może kluczem do rozwiązania zagadki powstania nazwy.
Pewnego razu potrzebowałem do prac budowlanych kamieni, których sporo leży na skraju mojej łąki pod lasem. Zjechałem więc gazikiem na dół, załadowałem go do pełna i już nie udało mi się wrócić bo usiadł na brzuchu w zbyt miękkim terenie. Musiałem wywalić wszystkie kamienie, uwolnić samochód i wyjechać na pusto na górę. W efekcie brudny i zmęczony straciłem pół dnia aby znaleźć się w punkcie wyjścia. Był jednak pozytywny efekt mojej „wycieczki” . W koleinach, które zostawił gazik woda stała przez cały rok, co natchnęło mnie myślą o wykopaniu w tym miejscu sadzawki. Pomysł wydawał się atrakcyjny i łatwy w realizacji. Następnej wiosny postanowiłem przystąpić do działania. Zamówiłem koparkę, a właściwie kopareczkę (sadzawka nie miała być duża} i z zadowoleniem patrzyłem jak zaczyna grzebać łyżką w ziemi. Po kilku minutach niebo zaczęło gwałtownie ciemnieć i zanosiło się na ciężką burzę. Operator koparki wystawił głowę przez okienko i krzyknął: - Jak lunie to nie wyjadę pod górę – muszę uciekać póki sucho, bo mam na jutro zakontraktowaną dużą robotę i muszę tam być… I pojechał. W miejscu gdzie miała być sadzawka powstał ledwo mały dołek . A burza rozeszła się po kościach Po kilku dniach przyjechał aby kontynuować pracę. Zjechał na dół i znów zaczął grzebać w ziemi, po piętnastu minutach wylazł z kabiny i przyglądał się gąsienicom. Spojrzałem i ja… Jedna z nich rozlazła się i nie spadła jeszcze tylko dlatego, że ostatni z drutów rozpaczliwie trzymał dwa końce w całości. Mój „koparkowy” podrapał się po głowie i mówi: - jadę powoli na górę, może się uda wyjechać… Jakoś wyjechał nie gubiąc gąsienicy i pojechał. Pozostał po nim nieco większy dołek niż poprzednio i rozgrzebana ziemia.
Po kilku tygodniach trafiła się okazja do skończenia prac przy sadzawce. Zamówiłem koparę (dużo większą tym razem – na solidnych stalowych gąsienicach) do wykopania rowu na wodociąg między domem a dopiero co wywierconą studnią. Koparka przyjechała i sprawnie zaczęła ryć rów. Po dwóch godzinach praca była skończona i przyszedł czas na sadzawkę. Zmieniliśmy łyżkę z wąskiej na pełnowymiarową i kiedy operator uruchomił mechanizm podnoszący ramię …..urwał się wałek pompy napędzającej hydraulikę…. Koparka mogła sobie pojechać, ale nie mogła pracować. A wydawało się, że będzie tak pięknie.
Kilka dni później pojawił się sąsiad, który mieszkał przez wiele lat na Piekle zanim wyprowadził się do domu na dole, we wsi. Spojrzał z daleka na miejsce walki maszyn z sadzawką i spytał:… a co tam robicie? - kopiemy sadzawkę – odparłem.
- a to wam się nie uda, bo tam w jarze diabeł się okocił i ma małe . Nie pozwoli żeby mu przeszkadzać -.
Gość był śmiertelnie poważny i nie mówił tego żartem. On wierzył w tę historię….Nic mu nie mówiłem o kłopotach z koparkami ratując resztki mego racjonalnego rozumienia całej sytuacji. Gość pojechał a ja zostałem z niedokończoną sadzawką, sąsiadem diabłem i jego dziećmi w jarze.
Od tamtego czasu minęło wiele lat. Diablątka na pewno już podrosły, ale pomijając kilka niewytłumaczalnych przypadków, które miałem okazję przeżyć, nigdy nie dały mi się we znaki. Może nawet opiekują się tą okolicą i moim domem, bo lata spędzone na Piekle należą do najszczęśliwszych w moim życiu.

2 komentarze:

  1. czesc, tu kasia p., ex obozowiczka od prawie pierwszych lat..

    droga Alino, chcialabym powiedziec, ale oczywiscie nie zmuszajac do niczego, ani nic, ze moje doswiadczenia z nartami byly podobne - tzn po pierwszej wizycie na stoku stwierdzilam, ze NIE MA OPCJI, i ze wole siedziec caly dzien na dole, i zamarzac, i czekac az reszta sie wyjezdzi, niz miec cokolwiek do czyniania z idiotyczna zabawa gora-dol, gora-dol, gora-dol..

    i nadszedl motywujacy glos pana Er :)

    okazalo sie ze narty sa rewelacyjnym sportem, snowboard tez. chociaz mimo przekonania sie, ze jest to ogolnie ok, nie jezdzilam na stok codziennie. balam sie, nie chcialam, uparlam sie... juz nie pamietam.
    i to byl ostatni raz kiedy moglam jazdy zasmakowac. teraz koncze studia, wyrwac sie z miasta jest okropnie ciezko, zadni moi znajomi nie uprawiaja sportow zimowych, wiec niebardzo mialabym z kim jechac na narty/deske i pluje sobie w brode, ze wtedy nie wykrozystalam okazji na maksa.

    i teraz zeby nie sklamac, byl rok 1999 :)

    hehe, pozdrawiam wszystkich i jesli bedzie miec w piekle wehukul czasu, to prosze o mnie pamietac!
    kasia

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale faaaajnie.... Macie tam swoje osobiste diabły. Historia świetna. Czytałam z zapartym tchem.

    OdpowiedzUsuń