Dzień dobry, to znowu ja. Pamiętają mnie Państwo z jednego z letnich turnusów, na którym prowadziłam bloga. Wiem, że wiele to Państwu, póki co, nie mówi, gdyż wiele dziewczyn prowadziło wówczas tego bloga, toteż śpieszę z pomocą – mój blog to był ten najlepszy blog.
No. No to dzień dobry.
Zacznę od tego, że przyjechaliśmy dość wcześnie, gdyż niewiele po szesnastej. Latem przyjeżdżaliśmy o wiele później, ale to przez to, że wyjeżdżaliśmy z Warszawy o piętnastej, a dziś wyjechaliśmy o dziesiątej. Pięć godzin wcześniej. Pięć godzin byliśmy dziś do przodu.
Zdążyliśmy w ciągu owych pięciu godzin zrobić to, co latem robiliśmy następnego dnia rano – zrobiono nam zdjęcia naszych pięknych i prostych (jak u maluchów) oraz obrzydliwych i poskręcanych (jak u mnie) pleców, by potem móc je obejrzeć. I albo zachwycić się ich pięknem, albo załamać się i zacząć poważnie zastanawiać, czy da się być jeszcze bardziej obleśnym.
Da się. Ja taka byłam przed pierwszym turnusem tutaj.
Zdążyliśmy też sprawdzić nasze oprzyrządowanie – stan sprzętu, jaki ze sobą przywieźliśmy, oraz dopasowano każdemu narty z garażu. A jutro jedziemy na stok.
Jedzie – my?
Ja nie jadę. Po prostu jestem za fajna, i szkoda by było, żeby komuś tak absolutnie rewelacyjnemu, jak ja, stała się jakaś krzywda na stoku.
A teraz prawda:
Boję się tego. Boję się nart, nad którymi nie umiem zachować kontroli, boję się stromych stoków, boję się ogólnie wysokości, boję się dużych maszyn, a zwłaszcza takich, które znienacka podnoszą człowieka na wysokość dobrych kilkunastu metrów nad ziemią, boję się wszystkiego, co jest związane z narciarstwem.
A one nie.
Chryste w niebiesie! Do tej pory nie pojmuję, jak one to robią. Pamiętam, jak w zeszłym roku, gdy razem ze wszystkimi jeździłam na stok, okazało się, że jestem najżałośniejszym robalem z nartami, jaki kiedykolwiek istniał.
A one wręcz przeciwnie. Maluchy.
W zeszłym roku uczyłam się nie bać nart w szkółce pana Erwina, szefa obozu, razem z dzieciakami, których średnia wieku, wyłączając mnie, wynosiła jakieś jedenaście lat. Wyglądało to przezabawnie – ze szczytu stoku na sam dół zjeżdża sobie powoli wężyk małych dzieciaków, który zamyka dwa razy większy od nich wielkolud, który przewraca się co dwa metry.
A one nie. One w ciągu dwóch tygodni nauczyły się jeździć tak, jak ja nie nauczę się jeździć nigdy. Dzieciak stoi na szczycie – zium zium zzzzium – dzieciak stoi na dole.
Niesamowite.
Strach pomyśleć, co będzie po tym obozie, gdyż większość z tegorocznych obozowiczów była również i na zimowym obozie. Chryste. Nie uczcie ich już niczego więcej.
Teraz jest po dwudziestej, dzieciaki poszły na salę obejrzeć ,,Grubego i chudszego”.
A jutro jadą na narty. Ha haaa, dobrze im tak.
Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz