25 lutego, piątek
Dzisiejszy wpis prowadzimy MY, czyli Magda M. i Marysia S. Ostatecznie udało nam się pokonać Aleksandra Popielarza w walce o komputer. Chociaż, szczerze mówiąc, żadne poważniejsze stracie nie miało dzisiaj miejsca. Nasz przeciwnik był zbyt zaintrygowany facetem zjadającym węże w telewizorze, by zauważyć nasze bezszelestne zniknięcie z salonu. Zresztą i tak dzisiaj nam podpadł. Bezczelnie podgłośnił program akurat w kulminacyjnym momencie utworu Magdy.
Atmosfera była szczególna od samego rana. Większość dzieci dziś została w domu, by mieć ostatnie zajęcia tego obozu z panią Zosią. Tylko 5 osób zdecydowało się na pójście na narty: Magda, Marcin, Aleks, Krzysio i Błażej. Ponieważ było mało osób, zabrali się szybciej niż zazwyczaj. Byli na stoku prawie 40 min wcześniej, dłużej tez jeździli. Na przerwie pan Erwin postawił wszystkim gorącą czekoladę. Były też słodkie bułeczki: luksusy, jakich wcześniej jeszcze nie było. W tym czasie reszta obozu bawiła się na śniegu lub wisiała głową w dół. Na obiad jedliśmy paluszki rybne i krupnik. Niby takie uniwersalne jedzenie, a i tak znalazło się kilka osób, które wybrały kotleta.
Chętnie byśmy pisały tego bloga dalej, ale po pierwsze nie chcemy zanudzać, a po drugie oczy dosłownie nam się kleją, spadamy.
Zatem ja muszę skończyć. Koniec obozu zawsze jest najciekawszy. Nawet trudno to wytłumaczyć, tak po prostu jest. Jeśli czegoś nie zdążyło się zrobić, to teraz jest ostatnia szansa. Tak było dzisiaj np. z przejażdżką skuterem śnieżnym. Niektórzy byli wożeni a niektórzy próbowali sterować nim sami. Skuter to nasza szalupa ratunkowa. Rzadko go używamy ale jest środkiem transportu, który może się przydać gdy śnieg odetnie nas od cywilizacji a sytuacja zmusi do szukania ratunku. Na szczęście nigdy jeszcze nie był aż tak potrzebny. W tym roku przydał się w styczniu, kiedy po dużych opadach śniegu i zamieci, zawiózł naszych chłopców do szkoły.
Czas na podsumowanie. Narciarsko obóz był udany, jeździliśmy dziesięć dni w bardzo dobrych warunkach i efekty mierzone umiejętnościami są bardzo widoczne. Jednym z kryteriów oceny może być np. stan zdrowia uczestników – poza lekkimi przeziębieniami i siniakami nic złego się nie wydarzyło. Myślę, że w niektórych udało się nawet wzbudzić zainteresowanie nartami jako czymś więcej niż sezonową zabawką – przyszłość pokaże.
Grupa nie sprawiała problemów ani nam, ani sobie nawzajem, poza standardowymi sytuacjami, które muszą, w tak licznym gronie, mieć miejsce. Ja też już przestanę zanudzać, bo podobnie jak dziewczynom oczy dosłownie mi się kleją.
Przed nami ostatnia noc, śniadanie i podróż do domu – oby szczęśliwa.
Żegnamy się do następnego wpisu pod koniec czerwca!
piątek, 25 lutego 2011
25 lutego, piątek
Dzisiejszy wpis prowadzimy MY, czyli Magda M. i Marysia S. Ostatecznie udało nam się pokonać Aleksandra Popielarza w walce o komputer. Chociaż, szczerze mówiąc, żadne poważniejsze stracie nie miało dzisiaj miejsca. Nasz przeciwnik był zbyt zaintrygowany facetem zjadającym węże w telewizorze, by zauważyć nasze bezszelestne zniknięcie z salonu. Zresztą i tak dzisiaj nam podpadł. Bezczelnie podgłośnił program akurat w kulminacyjnym momencie utworu Magdy.
Atmosfera była szczególna od samego rana. Większość dzieci dziś została w domu, by mieć ostatnie zajęcia tego obozu z panią Zosią. Tylko 5 osób zdecydowało się na pójście na narty: Magda, Marcin, Aleks, Krzysio i Błażej. Ponieważ było mało osób, zabrali się szybciej niż zazwyczaj. Byli na stoku prawie 40 min wcześniej, dłużej tez jeździli. Na przerwie pan Erwin postawił wszystkim gorącą czekoladę. Były też słodkie bułeczki: luksusy, jakich wcześniej jeszcze nie było. W tym czasie reszta obozu bawiła się na śniegu lub wisiała głową w dół. Na obiad jedliśmy paluszki rybne i krupnik. Niby takie uniwersalne jedzenie, a i tak znalazło się kilka osób, które wybrały kotleta.
Chętnie byśmy pisały tego bloga dalej, ale po pierwsze nie chcemy zanudzać, a po drugie oczy dosłownie nam się kleją, spadamy.
Zatem ja muszę skończyć. Koniec obozu zawsze jest najciekawszy. Nawet trudno to wytłumaczyć, tak po prostu jest. Jeśli czegoś nie zdążyło się zrobić, to teraz jest ostatnia szansa. Tak było dzisiaj np. z przejażdżką skuterem śnieżnym. Niektórzy byli wożeni a niektórzy próbowali sterować nim sami. Skuter to nasza szalupa ratunkowa. Rzadko go używamy ale jest środkiem transportu, który może się przydać gdy śnieg odetnie nas od cywilizacji a sytuacja zmusi do szukania ratunku. Na szczęście nigdy jeszcze nie był aż tak potrzebny. W tym roku przydał się w styczniu, kiedy po dużych opadach śniegu i zamieci, zawiózł naszych chłopców do szkoły.
Czas na podsumowanie. Narciarsko obóz był udany, jeździliśmy dziesięć dni w bardzo dobrych warunkach i efekty mierzone umiejętnościami są bardzo widoczne. Jednym z kryteriów oceny może być np. stan zdrowia uczestników – poza lekkimi przeziębieniami i siniakami nic złego się nie wydarzyło. Myślę, że w niektórych udało się nawet wzbudzić zainteresowanie nartami jako czymś więcej niż sezonową zabawką – przyszłość pokaże.
Grupa nie sprawiała problemów ani nam, ani sobie nawzajem, poza standardowymi sytuacjami, które muszą, w tak licznym gronie, mieć miejsce. Ja też już przestanę zanudzać, bo podobnie jak dziewczynom oczy dosłownie mi się kleją.
Przed nami ostatnia noc, śniadanie i podróż do domu – oby szczęśliwa.
Żegnamy się do następnego wpisu pod koniec czerwca!
Dzisiejszy wpis prowadzimy MY, czyli Magda M. i Marysia S. Ostatecznie udało nam się pokonać Aleksandra Popielarza w walce o komputer. Chociaż, szczerze mówiąc, żadne poważniejsze stracie nie miało dzisiaj miejsca. Nasz przeciwnik był zbyt zaintrygowany facetem zjadającym węże w telewizorze, by zauważyć nasze bezszelestne zniknięcie z salonu. Zresztą i tak dzisiaj nam podpadł. Bezczelnie podgłośnił program akurat w kulminacyjnym momencie utworu Magdy.
Atmosfera była szczególna od samego rana. Większość dzieci dziś została w domu, by mieć ostatnie zajęcia tego obozu z panią Zosią. Tylko 5 osób zdecydowało się na pójście na narty: Magda, Marcin, Aleks, Krzysio i Błażej. Ponieważ było mało osób, zabrali się szybciej niż zazwyczaj. Byli na stoku prawie 40 min wcześniej, dłużej tez jeździli. Na przerwie pan Erwin postawił wszystkim gorącą czekoladę. Były też słodkie bułeczki: luksusy, jakich wcześniej jeszcze nie było. W tym czasie reszta obozu bawiła się na śniegu lub wisiała głową w dół. Na obiad jedliśmy paluszki rybne i krupnik. Niby takie uniwersalne jedzenie, a i tak znalazło się kilka osób, które wybrały kotleta.
Chętnie byśmy pisały tego bloga dalej, ale po pierwsze nie chcemy zanudzać, a po drugie oczy dosłownie nam się kleją, spadamy.
Zatem ja muszę skończyć. Koniec obozu zawsze jest najciekawszy. Nawet trudno to wytłumaczyć, tak po prostu jest. Jeśli czegoś nie zdążyło się zrobić, to teraz jest ostatnia szansa. Tak było dzisiaj np. z przejażdżką skuterem śnieżnym. Niektórzy byli wożeni a niektórzy próbowali sterować nim sami. Skuter to nasza szalupa ratunkowa. Rzadko go używamy ale jest środkiem transportu, który może się przydać gdy śnieg odetnie nas od cywilizacji a sytuacja zmusi do szukania ratunku. Na szczęście nigdy jeszcze nie był aż tak potrzebny. W tym roku przydał się w styczniu, kiedy po dużych opadach śniegu i zamieci, zawiózł naszych chłopców do szkoły.
Czas na podsumowanie. Narciarsko obóz był udany, jeździliśmy dziesięć dni w bardzo dobrych warunkach i efekty mierzone umiejętnościami są bardzo widoczne. Jednym z kryteriów oceny może być np. stan zdrowia uczestników – poza lekkimi przeziębieniami i siniakami nic złego się nie wydarzyło. Myślę, że w niektórych udało się nawet wzbudzić zainteresowanie nartami jako czymś więcej niż sezonową zabawką – przyszłość pokaże.
Grupa nie sprawiała problemów ani nam, ani sobie nawzajem, poza standardowymi sytuacjami, które muszą, w tak licznym gronie, mieć miejsce. Ja też już przestanę zanudzać, bo podobnie jak dziewczynom oczy dosłownie mi się kleją.
Przed nami ostatnia noc, śniadanie i podróż do domu – oby szczęśliwa.
Żegnamy się do następnego wpisu pod koniec czerwca!
24 lutego, czwartek
Obóz ma się już ku końcowi. Dzisiejszy dzień był dla większości grupy ostatnim dniem jazdy na nartach lub desce. Jutro na narty wybiera się tylko szóstka ochotników, w tym Aleksander Popielarz, który tutaj o tym pisze. Dzisiaj na nartach pan Erwin oceniał naszą jazdę . Większość grupy wypadła dobrze. Magda z Marcinem kontynuowali naukę jazdy telemarkiem pod czujnym okiem pana Erwina. Telemark to jazda na nartach z wolną piętą.
Dzień toczył się zwyczajowym tempem, aż do chwili kiedy podczas jazdy powrotnej do domu , autokar stanął. I jak stanął to stał.
I stał.
I stał.
A po godzinie dwa minibusy przyjechały po zgłodniałych uczestników tego zdarzenia. W tym czasie uniknąłem śmierci z rąk towarzysza mojej podróży, który próbował mnie zjeść ;).
Obiad odbył się z powyższych powodów później niż zwykle. Z tych samych powodów nie było dziś drzemki poobiedniej. Tak się to nazywa choć oczywiście nie trzeba wtedy koniecznie drzemać . Po ćwiczeniach kolacja, czas na mycie i film . Jeszcze nie wiem jaki, ale zaraz to sprawdzę.
Sądzę, że tyle na dzisiaj wystarczy.
Dzisiejszy blog redagował Aleksander Popielarz.
Obóz ma się już ku końcowi. Dzisiejszy dzień był dla większości grupy ostatnim dniem jazdy na nartach lub desce. Jutro na narty wybiera się tylko szóstka ochotników, w tym Aleksander Popielarz, który tutaj o tym pisze. Dzisiaj na nartach pan Erwin oceniał naszą jazdę . Większość grupy wypadła dobrze. Magda z Marcinem kontynuowali naukę jazdy telemarkiem pod czujnym okiem pana Erwina. Telemark to jazda na nartach z wolną piętą.
Dzień toczył się zwyczajowym tempem, aż do chwili kiedy podczas jazdy powrotnej do domu , autokar stanął. I jak stanął to stał.
I stał.
I stał.
A po godzinie dwa minibusy przyjechały po zgłodniałych uczestników tego zdarzenia. W tym czasie uniknąłem śmierci z rąk towarzysza mojej podróży, który próbował mnie zjeść ;).
Obiad odbył się z powyższych powodów później niż zwykle. Z tych samych powodów nie było dziś drzemki poobiedniej. Tak się to nazywa choć oczywiście nie trzeba wtedy koniecznie drzemać . Po ćwiczeniach kolacja, czas na mycie i film . Jeszcze nie wiem jaki, ale zaraz to sprawdzę.
Sądzę, że tyle na dzisiaj wystarczy.
Dzisiejszy blog redagował Aleksander Popielarz.
środa, 23 lutego 2011
23 lutego, środa
Podczas śniadania okazało się, że kilkoro dzieci woli pozostać w domu zamiast jechać na narty. Powodem były różne dolegliwości, które stanowiły wystarczający pretekst aby zostać. Nie zmuszamy na siłę, więc jeden z opiekunów został z gromadką osłabionych a pozostali, jak zwykle, na stok.
Pogoda taka sama jak w poprzednich dniach, tylko śniegu coraz więcej. Cały czas pada, niezbyt intensywnie ale bez przerwy.
Dzień minął nam na kontynuowaniu nauki a dla Marcina na zapoznawaniu się z telemarkiem. Do wszystkich zalet tej formy narciarstwa doszła jeszcze jedna. Magda i Marcin stwierdzili, że jest to super lans…. No ale przecież nie robimy tego dla lansu….
Podczas śniadania okazało się, że kilkoro dzieci woli pozostać w domu zamiast jechać na narty. Powodem były różne dolegliwości, które stanowiły wystarczający pretekst aby zostać. Nie zmuszamy na siłę, więc jeden z opiekunów został z gromadką osłabionych a pozostali, jak zwykle, na stok.
Pogoda taka sama jak w poprzednich dniach, tylko śniegu coraz więcej. Cały czas pada, niezbyt intensywnie ale bez przerwy.
Dzień minął nam na kontynuowaniu nauki a dla Marcina na zapoznawaniu się z telemarkiem. Do wszystkich zalet tej formy narciarstwa doszła jeszcze jedna. Magda i Marcin stwierdzili, że jest to super lans…. No ale przecież nie robimy tego dla lansu….
wtorek, 22 lutego 2011
22 lutego, wtorek
Patrząc na początku miesiąca na długoterminową prognozę pogody wypatrzyłem mało wesołe zapowiedzi, że druga połowa lutego będzie ciepła i wiosenna. A teraz zastanawiam się, czy metodą na skuteczne przewidywanie pogody nie jest przypadkiem odwrotna interpretacja prognoz? Od kilku dni mamy zimę jak z piosenki „Hu hu ha”. Temperatura około -10, z nieba leci najprawdziwszy puch i nie widać, żeby miało się coś zmienić. Tak więc następny dzień upłynął nam w warunkach idealnych na narty. Podobnie jak wczoraj, większość naszych narciarzyków chętnie robiła sobie przerwy od jazdy kryjąc się, raz na jakiś czas, przed mrozem w restauracji. Ale podobnie też jak wczoraj, wytrzymaliśmy do końca i mróz nas nie wypędził ze stoku. Wypędził za to resztę towarzystwa i Kiczera była prawie pusta.
Dzisiaj dwie osoby uczyły się jeździć telemarkiem. Magda, która próbowała już w ubiegłym roku i radzi sobie całkiem dobrze i Aleks zaczynający od zera przygodę z wolną piętą. Jeden dzień to za mało aby zacząć prawidłowo jeździć ale wystarczająco dużo, aby poczuć czy ten rodzaj równowagi i swobody wart jest bliższego poznania. Mnie to urzekło, może za sprawą znużenia narciarstwem alpejskim i znalezienia w nowym sposobie jazdy, tej radości z nauki, która zazwyczaj towarzyszy „neofitom”. Niezależnie od tego, czy kiedykolwiek w przyszłości będą jeździć z przyklękiem czy nie, taka lekcja jest doskonałym ćwiczeniem uzupełniającym
Wspomnijmy jeszcze o trójce deskarzy, którzy mieli dzisiaj drugą lekcję z instruktorem i podobno rozwijają się prawidłowo.
Każdy dzień mocno nas eksploatuje. Widać to, gdy przychodzi czas snu – poukładanie towarzystwa do łóżek nie stanowi większego problemu i regulaminowa cisza nocna o godzinie 22 robi się (prawie) sama.
Patrząc na początku miesiąca na długoterminową prognozę pogody wypatrzyłem mało wesołe zapowiedzi, że druga połowa lutego będzie ciepła i wiosenna. A teraz zastanawiam się, czy metodą na skuteczne przewidywanie pogody nie jest przypadkiem odwrotna interpretacja prognoz? Od kilku dni mamy zimę jak z piosenki „Hu hu ha”. Temperatura około -10, z nieba leci najprawdziwszy puch i nie widać, żeby miało się coś zmienić. Tak więc następny dzień upłynął nam w warunkach idealnych na narty. Podobnie jak wczoraj, większość naszych narciarzyków chętnie robiła sobie przerwy od jazdy kryjąc się, raz na jakiś czas, przed mrozem w restauracji. Ale podobnie też jak wczoraj, wytrzymaliśmy do końca i mróz nas nie wypędził ze stoku. Wypędził za to resztę towarzystwa i Kiczera była prawie pusta.
Dzisiaj dwie osoby uczyły się jeździć telemarkiem. Magda, która próbowała już w ubiegłym roku i radzi sobie całkiem dobrze i Aleks zaczynający od zera przygodę z wolną piętą. Jeden dzień to za mało aby zacząć prawidłowo jeździć ale wystarczająco dużo, aby poczuć czy ten rodzaj równowagi i swobody wart jest bliższego poznania. Mnie to urzekło, może za sprawą znużenia narciarstwem alpejskim i znalezienia w nowym sposobie jazdy, tej radości z nauki, która zazwyczaj towarzyszy „neofitom”. Niezależnie od tego, czy kiedykolwiek w przyszłości będą jeździć z przyklękiem czy nie, taka lekcja jest doskonałym ćwiczeniem uzupełniającym
Wspomnijmy jeszcze o trójce deskarzy, którzy mieli dzisiaj drugą lekcję z instruktorem i podobno rozwijają się prawidłowo.
Każdy dzień mocno nas eksploatuje. Widać to, gdy przychodzi czas snu – poukładanie towarzystwa do łóżek nie stanowi większego problemu i regulaminowa cisza nocna o godzinie 22 robi się (prawie) sama.
20 lutego, niedziela
Ten dzień dla dzieci jest naprawdę wolny. Dla nas nie za bardzo – trzeba obsłużyć całe towarzystwo i pilnować, żeby w wolnym czasie energia szła w dobrym kierunku.
Po późniejszym niż co dzień śniadaniu „grupa kościołowa” udała się do Odrzykonia na mszę, która jest dla nich zawsze zaskakująco inna niż w mieście. Głównie za przyczyną innego traktowania wiernych i przekazywania im innych treści i w inny sposób.
Znaczną część dnia wypełniły zabawy na śniegu, na które brakuje czasu na co dzień. Poszliśmy też do lasu odwiedzić miejsca znane z wakacji m. in. szałas zapamiętany dobrze jako miejsce noclegu.
Niedziela zakończyła się dyskoteką – w miarę udaną. Przez cały dzień towarzyszyły nam lekkie opady śniegu, który powoli nadrabia zimowe zaległości i zmienia krajobraz na coraz bardziej biały.
21 lutego, poniedziałek.
Po mroźnej nocy poranek przywitał nas temperaturą -10 stopni i białym puchem, który jak czysty, nowy obrus przykrył całą okolicę. Idealne warunki na narty. Jedynym problemem okazała się temperatura, która dała się we znaki naszym narciarzom i zmuszała ich do częstych przerw i dłuższego przebywania w restauracji przy wyciągu. Sytuacja trochę się zmieniła w czasie ukochanej „jazdy wolnej”. Ale z tego samego powodu na stoku było bardzo mało osób i jeździliśmy w komfortowych warunkach. Nocny mróz na górze Kiczera, na którą prowadzi wyciąg, zamienił wszystko w lodowe formy i jadąc krzesełkiem na górę można było poczuć się jak w krainie królowej śniegu lub co najmniej w „ruskiej bajce”.
W umiejętnościach narciarskich nastąpił znaczny postęp i zaczynamy ćwiczyć śmig, także z tymi którzy jeszcze niedawno mieli problemy z równowagą. Do końca obozu jeszcze kilka dni a już można być zadowolonym z efektów. A przed nami jeszcze sporo ciekawych rzeczy. Jutro, dla chętnych, poprowadzimy zajęcia z jazdy telemarkiem. Najkrócej mówiąc jest to technika skrętu z wolną piętą, która rozwinęła się w Norwegii równolegle do europejskiego narciarstwa alpejskiego. Mamy kilka par nart i będziemy próbować. W Polsce są chyba tylko trzy miejsca, gdzie można uczyć się jazdy telemarkiem – tym większa satysfakcja dla nas i tym większy szacun dla adeptów, że chcą się bawić w coś trudnego i niszowego.
Czuję, że pisanie idzie mi z coraz większym oporem, to zapewne wpływ mijających dni i utraty energii na codzienne zabiegi organizacyjno opiekuńcze.
Ten dzień dla dzieci jest naprawdę wolny. Dla nas nie za bardzo – trzeba obsłużyć całe towarzystwo i pilnować, żeby w wolnym czasie energia szła w dobrym kierunku.
Po późniejszym niż co dzień śniadaniu „grupa kościołowa” udała się do Odrzykonia na mszę, która jest dla nich zawsze zaskakująco inna niż w mieście. Głównie za przyczyną innego traktowania wiernych i przekazywania im innych treści i w inny sposób.
Znaczną część dnia wypełniły zabawy na śniegu, na które brakuje czasu na co dzień. Poszliśmy też do lasu odwiedzić miejsca znane z wakacji m. in. szałas zapamiętany dobrze jako miejsce noclegu.
Niedziela zakończyła się dyskoteką – w miarę udaną. Przez cały dzień towarzyszyły nam lekkie opady śniegu, który powoli nadrabia zimowe zaległości i zmienia krajobraz na coraz bardziej biały.
21 lutego, poniedziałek.
Po mroźnej nocy poranek przywitał nas temperaturą -10 stopni i białym puchem, który jak czysty, nowy obrus przykrył całą okolicę. Idealne warunki na narty. Jedynym problemem okazała się temperatura, która dała się we znaki naszym narciarzom i zmuszała ich do częstych przerw i dłuższego przebywania w restauracji przy wyciągu. Sytuacja trochę się zmieniła w czasie ukochanej „jazdy wolnej”. Ale z tego samego powodu na stoku było bardzo mało osób i jeździliśmy w komfortowych warunkach. Nocny mróz na górze Kiczera, na którą prowadzi wyciąg, zamienił wszystko w lodowe formy i jadąc krzesełkiem na górę można było poczuć się jak w krainie królowej śniegu lub co najmniej w „ruskiej bajce”.
W umiejętnościach narciarskich nastąpił znaczny postęp i zaczynamy ćwiczyć śmig, także z tymi którzy jeszcze niedawno mieli problemy z równowagą. Do końca obozu jeszcze kilka dni a już można być zadowolonym z efektów. A przed nami jeszcze sporo ciekawych rzeczy. Jutro, dla chętnych, poprowadzimy zajęcia z jazdy telemarkiem. Najkrócej mówiąc jest to technika skrętu z wolną piętą, która rozwinęła się w Norwegii równolegle do europejskiego narciarstwa alpejskiego. Mamy kilka par nart i będziemy próbować. W Polsce są chyba tylko trzy miejsca, gdzie można uczyć się jazdy telemarkiem – tym większa satysfakcja dla nas i tym większy szacun dla adeptów, że chcą się bawić w coś trudnego i niszowego.
Czuję, że pisanie idzie mi z coraz większym oporem, to zapewne wpływ mijających dni i utraty energii na codzienne zabiegi organizacyjno opiekuńcze.
niedziela, 20 lutego 2011
19 lutego, sobota
Dwa wolne dni, sobota i niedziela minęły tak szybko, że uzupełniamy pamiętnik z opóźnieniem.
W weekendy nie jeździmy na nartach, jest za dużo ludzi i trochę niebezpiecznie. Większość poważnych wypadków na stoku to zderzenia z rozpędzonym kimś. Odpoczynek też musi być. W sobotę pojechaliśmy do Krosna. Celem wizyty było Muzeum Podkarpackie, a konkretnie wystawa czasowa p.t. Tradycja Narciarska. Składa się na nią kolekcja starych nart (również XIX wiecznych), starych pocztówek i fotografii o tematyce narciarskiej oraz książki, odznaki i różne akcesoria związane oczywiście z nartami, górami i śniegiem. Większość eksponatów pochodzi ze zbiorów Bartka Górskiego i moich, co samego mnie dziwi i cieszy kiedy chodzę po muzeum i oglądam, jakie fajne mam narty. Najbardziej zbulwersowany był mój synek – Wawrzyniec, kiedy będąc tam z klasą musiał zapłacić 3 złote za oglądanie nart, które tyle razy widział zakurzone w garażu. Opowiadając młodym ludziom o początkach narciarstwa i różnych aspektach tego (obecnie) sportu zastanawiałem się na ile moja pasja i oddanie nartom są dla nich zrozumiałe a w którym miejscu zaczyna się już moja dziwaczność ( kiedy opowiadam o przejściu na drewnianych nartach i w historycznych ubraniach przez Tatry, które zrobiliśmy żeby zobaczyć czy Zaruskiemu w 1907 roku było trudno to zrobić). Mam nadzieję, że ta lekcja historii pozwoli im spojrzeć na narciarstwo również jako na element kulturowy towarzyszący człowiekowi już od kilku tysięcy lat.
Po wyjściu z muzeum zaatakowaliśmy sklepy z tzw. pamiątkami. Czasu nie było zbyt wiele, gdyż sobota charakteryzuje się m.in. sklepami zamykanymi o 13. Wszystkich przebił mały Janek, który postanowił kupić sobie buty!!!! Ale nie było jego numeru więc kupił czapkę.
Pogoda nas tego dnia nie rozpieszczała. Pomimo +1 stopnia na termometrach, było zimno, wilgotno i niemiło. Czuło się nadchodzące chłody.
Dwa wolne dni, sobota i niedziela minęły tak szybko, że uzupełniamy pamiętnik z opóźnieniem.
W weekendy nie jeździmy na nartach, jest za dużo ludzi i trochę niebezpiecznie. Większość poważnych wypadków na stoku to zderzenia z rozpędzonym kimś. Odpoczynek też musi być. W sobotę pojechaliśmy do Krosna. Celem wizyty było Muzeum Podkarpackie, a konkretnie wystawa czasowa p.t. Tradycja Narciarska. Składa się na nią kolekcja starych nart (również XIX wiecznych), starych pocztówek i fotografii o tematyce narciarskiej oraz książki, odznaki i różne akcesoria związane oczywiście z nartami, górami i śniegiem. Większość eksponatów pochodzi ze zbiorów Bartka Górskiego i moich, co samego mnie dziwi i cieszy kiedy chodzę po muzeum i oglądam, jakie fajne mam narty. Najbardziej zbulwersowany był mój synek – Wawrzyniec, kiedy będąc tam z klasą musiał zapłacić 3 złote za oglądanie nart, które tyle razy widział zakurzone w garażu. Opowiadając młodym ludziom o początkach narciarstwa i różnych aspektach tego (obecnie) sportu zastanawiałem się na ile moja pasja i oddanie nartom są dla nich zrozumiałe a w którym miejscu zaczyna się już moja dziwaczność ( kiedy opowiadam o przejściu na drewnianych nartach i w historycznych ubraniach przez Tatry, które zrobiliśmy żeby zobaczyć czy Zaruskiemu w 1907 roku było trudno to zrobić). Mam nadzieję, że ta lekcja historii pozwoli im spojrzeć na narciarstwo również jako na element kulturowy towarzyszący człowiekowi już od kilku tysięcy lat.
Po wyjściu z muzeum zaatakowaliśmy sklepy z tzw. pamiątkami. Czasu nie było zbyt wiele, gdyż sobota charakteryzuje się m.in. sklepami zamykanymi o 13. Wszystkich przebił mały Janek, który postanowił kupić sobie buty!!!! Ale nie było jego numeru więc kupił czapkę.
Pogoda nas tego dnia nie rozpieszczała. Pomimo +1 stopnia na termometrach, było zimno, wilgotno i niemiło. Czuło się nadchodzące chłody.
piątek, 18 lutego 2011
18 lutego, piątek
W mnogości wpisów wczorajszego dnia uciekła nam istotna informacja. Opuścili nas Staś i Lea i pojechali z rodzicami jeszcze dalej na południe kontynuować ferie. Byli u nas po raz pierwszy i, jak to zwykle bywa, przyglądaliśmy im się z ciekawością (oni nam pewnie też). No i cóż wypatrzyliśmy? Dwoje sympatycznych, pełnych życia i bezproblemowych dzieci. Myślę, że uczestnicy obozu stwierdziliby to samo.
Przyjemną niespodzianką – również przeoczoną w poprzednim wpisie - było spotkanie z Natalką uczestniczką naszych letnich obozów, wypoczywającą z rodzicami w naszej okolicy.
Minął ostatni dzień na nartach w tym tygodniu. Odpoczynek był już potrzebny, co widać było po malejącej aktywności na stoku. Przed nami dwa dni bez nart na nogach, chcemy je wykorzystać na odpoczynek, zwiedzanie i również na teorię i historię narciarstwa. Zabrzmiało groźnie i trochę szkolnie? Spróbujemy żeby tak nie było, ale musimy przekazać minimum wiedzy wpływającej choćby na bezpieczeństwo na stoku. Narciarze też mają swój „kodeks drogowy”.
Ociepliło się do lekkiego plusa, ale ma się oziębiać i sypać śnieg na co czekamy.
Zakończę optymistycznie, że pojawiły się pierwsze efekty szkolenia. U większości „coś drgnęło” i niezależnie od poziomu, na którym się znajdują, jeżdżą coraz poprawniej.
W mnogości wpisów wczorajszego dnia uciekła nam istotna informacja. Opuścili nas Staś i Lea i pojechali z rodzicami jeszcze dalej na południe kontynuować ferie. Byli u nas po raz pierwszy i, jak to zwykle bywa, przyglądaliśmy im się z ciekawością (oni nam pewnie też). No i cóż wypatrzyliśmy? Dwoje sympatycznych, pełnych życia i bezproblemowych dzieci. Myślę, że uczestnicy obozu stwierdziliby to samo.
Przyjemną niespodzianką – również przeoczoną w poprzednim wpisie - było spotkanie z Natalką uczestniczką naszych letnich obozów, wypoczywającą z rodzicami w naszej okolicy.
Minął ostatni dzień na nartach w tym tygodniu. Odpoczynek był już potrzebny, co widać było po malejącej aktywności na stoku. Przed nami dwa dni bez nart na nogach, chcemy je wykorzystać na odpoczynek, zwiedzanie i również na teorię i historię narciarstwa. Zabrzmiało groźnie i trochę szkolnie? Spróbujemy żeby tak nie było, ale musimy przekazać minimum wiedzy wpływającej choćby na bezpieczeństwo na stoku. Narciarze też mają swój „kodeks drogowy”.
Ociepliło się do lekkiego plusa, ale ma się oziębiać i sypać śnieg na co czekamy.
Zakończę optymistycznie, że pojawiły się pierwsze efekty szkolenia. U większości „coś drgnęło” i niezależnie od poziomu, na którym się znajdują, jeżdżą coraz poprawniej.
czwartek, 17 lutego 2011
Wpis Aliny :)
Doszłam do wniosku, że to niesamowite, To wszystko, co tu się dzieje.
Gdyby ktoś tylko zaczął spisywać skrupulatnie każdy dzień, gdyby następnie napisał książkę, to stawiam moją szczotkę do włosów, że zbiłby na tym fortunę, a Harry’ego Pottera pobiłby kilkukrotnie.
To niewiarygodne, jakie kompletnie niespodziewane wydarzenia potrafi wykreować wokół siebie dwudziestka małych dzieciaków. Każdy kłóci się z każdym o wszystko. Każdy twierdzi co innego na inny temat, niż ten, na który toczy się rozmowa. A co najważniejsze – każde z nich ma rację.
Niektórzy być może nie wiedzą, o czym mówię, ale to nie szkodzi. Mówię o szeregu drobnych sytuacji wydarzających się w otaczającym nas świecie, które to sytuacje wywołują w człowieku myśl – kurde, ale to błyskotliwe! Ale to genialnie pomyślane! Ale trzeba mieć łeb, żeby wpaść na coś takiego!
No i racja.
Chłopak, który ma ksywę ,,Suchy” i ciągle prosi, żeby mu dolać wody. Co dzień ta sama awantura rozgrywająca się przy obiedzie o to, czy lepszy jest Gollum czy Indiana Jones. Trzy siostry, z których żadna nie je pszenicy, jedna boi się żył i wnętrzności, jedna jest do pozostałych dwóch kompletnie niepodobna, i jedna, która po prostu jest najstarsza. Chłopiec około ośmiu lat, który ma długie blond włosy, wygląda trochę jak dziewczynka i gra na gitarze, jakby był z nią przed urodzeniem połączony pępowiną. Przecież to niesamowite.
Jeszcze trochę fabułki, trochę pokombinowania (ale zaskakująco niewiele) i mamy gotową książkę. I to jaką.
A jeżeli chodzi o dzisiejsze wydarzenia – nic się nie wydarzyło ponad to, co wydarzyło się także wczoraj. Wszyscy nadal żyją. Na stoku nikogo praktycznie nie ma. Ja ledwo żyję, ale to nie ma znaczenia. Nie wiem, co jeszcze napisać.
O, już wiem.
Dobranoc.
Czwartek, 17 lutego 2011
Zgodnie z założeniem bloga teraz będą pisać różni obozowicze, a zwłaszcza ci, którzy byli na nartach, Alina! Dzisiaj padło na nas: Marysię i Magdę. Spróbujemy zatem dorównać/ przewyższyć naszych poprzedników.
Dzień dla nas rozpoczął się od traumatycznego zapalenia światła nad naszą głową. Chyba nie trzeba dodawać, że był to Przemo, nasz ukochany opiekun. Traumatycznego, ponieważ jeszcze wczoraj wieczorem (w zasadzie dzisiaj rano) starszaki (Marcin, Marysia, Magda, Suchy i Alina) oglądały film, zarezerwowany wyłącznie dla nich. Informacja dla dociekliwych- było to „Kac Vegas”.
Po chwili dłuższego zastanowienia dochodzimy do wniosku, że śniadanie było tak przeciętne, że nie warto o nim pisać. Płatki i kanapki z wyrobem nutellopodobnym. Nawet złowrogi SANEPID nie wytrącił nas z równowagi. Co więcej, przestraszył się nas, bo tak ładnie i cicho jedliśmy. Później była komisja, której notabene byłyśmy członkami. Nie było aż tak tragicznie: trzy 5, 4 i 3 dla chłopców z „SOSU”, którzy błagali nas, byśmy im wstawiły 2-.
Alina, nasza poprzedniczka, zapomniała wspomnieć o jednym istotnym szczególe: NA STOK JEDZIE SIĘ CAŁĄ, DŁUGĄ, NABRZMIAŁĄ GODZINĘ! Ale skąd miała o tym wiedzieć. Ona siedzi głównie w swoim pokoju, kiedy my próbujemy usiąść na niewidzialnej ławeczce pana Erwina. Trzeba wam bowiem wiedzieć, kochani rodzice, że nasz instruktor uczy nas w oryginalny sposób. By dać wam tego przedsmak, spiszemy tu reguły, o których trzeba pamiętać, jeżdżąc na nartach:
1. Jedź tak, jakbyś trzymał WIELKI balon pomiędzy rękami a kolanami.
2. Twoje ręce z kijkami powinny poruszać się tak, jak gdybyś odsłaniał kurtynę.
3. Skręcając, wyobraź sobie pomarańczę, którą musisz utrzymać w tali, przyciskając ją biodrem i żebrami.
4. Ściskaj pośladki, jakbyś trzymał pomiędzy nimi pieniążek, najlepiej 20- groszówkę.
5. Nie zapomnij o rozgniataniu winogronka, znajdującego się pod małym palcem u nogi.
Dygresja Magdy: TO NAPRAWDĘ DZIAŁA!
Dygresja Marysi: Nie znam się, ja jeżdżę na snowboardzie, haha. Na całe szczęście nie muszę trzymać tego pieniążka.
Kiedy rano ubieraliśmy się na narty, nie przewidzieliśmy, że na stoku będzie tak gorąco. W efekcie połowa grupy po pierwszym zjeździe zdjęła polary, które pan Erwin zaniósł w bezpieczne miejsce. Generalnie dzisiejszy dzień odbył się bez groźniejszych wypadków – tylko Tomek zgubił nartę, wsiadając na wyciąg, a Magda kijek, który potem podał jej zacny snowboardzista. Oczywiście wcześniej kilka osób musiało po nim przejechać.
Magda: ZARYSOWALI MI GO!
A, jeszcze tylko Jasiu Jastrzębowski, dosiadający dzisiaj po raz pierwszy deski (pani Zosi), wpadł do lasu. W jakiś szajs (jak kazał nam powtórzyć). Na szczęście nasz niezawodny Przemek go stamtąd wyciągnął, naturalnie narażając życie. Gratulujemy!
Prawie byśmy zapomniały o obiedzie (PIZZA i żurek) i o zajęciach. Dzisiaj było wyjątkowo dużo rozciągania mięśnia blhfbhbvg-pośladkowego, czyli po prostu machania nogą. Teraz dzieciaki siedzą na dole i oglądają fascynującą komedię z jeszcze bardziej fascynującym Eddie’m Murphy’m „Wyobraź sobie”. Nie ukrywamy, że to nasz idol. Zapewne teraz domyślają się już państwo, dlaczego właśnie MY piszemy dzisiaj bloga.
Kiedy tylko film się skończy starszaki wkroczą do akcji i będą okupować salę gimnastyczną, dopóki nie obejrzą do końca przerażającego ,,Rec’a”. Zatem idziemy zaopatrzyć się w prowiant i granaty przeciwpiechotne. Proszę życzyć nam powodzenia.
Podpisano: Magdalena Ewa Michałowska i Maria Socha
I jeszcze bonus od Pana Erwina :
Uważam, że miejsce, w którym żyjemy i organizujemy obozy jest wyjątkowe.
Łatwiej to uzasadnić komuś, kto nas odwiedzi. Ale jedną z przyczyn tej
wyjątkowości postarałem się opisać w historii, która wydarzyła się
naprawdę i została opublikowana w piśmie ratowników górskich Grupy
Bieszczadzkiej GOPR "Echo Połonin
Diabeł rządzi w Piekle.
Jeden z przysiółków Odrzykonia nazywa się Piekło. Dlaczego? – nikt nie wie. Nazwa jest stara i już w XIX wieku ksiądz Sarna w swoim „Opisaniu powiatu krośnieńskiego” wymienia Piekło nie zastanawiając się nad genezą jej powstania. Ciekawostką może być fakt, że jednemu z byłych proboszczów odrzykońskich nazwa ta nie przechodziła przez gardło i kiedy musiał podczas ogłoszeń jej użyć, używał nazwy Skalickie, czyli pasa ziemi poniżej Piekła, który topograficznie nijak się do niego ma.
Mam to szczęście, że mieszkam właśnie w Piekle a właściwie „na Piekle”, jak mówią miejscowi. Żyjąc tutaj zdarzało mi się widzieć i słyszeć rzeczy będące być może kluczem do rozwiązania zagadki powstania nazwy.
Pewnego razu potrzebowałem do prac budowlanych kamieni, których sporo leży na skraju mojej łąki pod lasem. Zjechałem więc gazikiem na dół, załadowałem go do pełna i już nie udało mi się wrócić bo usiadł na brzuchu w zbyt miękkim terenie. Musiałem wywalić wszystkie kamienie, uwolnić samochód i wyjechać na pusto na górę. W efekcie brudny i zmęczony straciłem pół dnia aby znaleźć się w punkcie wyjścia. Był jednak pozytywny efekt mojej „wycieczki” . W koleinach, które zostawił gazik woda stała przez cały rok, co natchnęło mnie myślą o wykopaniu w tym miejscu sadzawki. Pomysł wydawał się atrakcyjny i łatwy w realizacji. Następnej wiosny postanowiłem przystąpić do działania. Zamówiłem koparkę, a właściwie kopareczkę (sadzawka nie miała być duża} i z zadowoleniem patrzyłem jak zaczyna grzebać łyżką w ziemi. Po kilku minutach niebo zaczęło gwałtownie ciemnieć i zanosiło się na ciężką burzę. Operator koparki wystawił głowę przez okienko i krzyknął: - Jak lunie to nie wyjadę pod górę – muszę uciekać póki sucho, bo mam na jutro zakontraktowaną dużą robotę i muszę tam być… I pojechał. W miejscu gdzie miała być sadzawka powstał ledwo mały dołek . A burza rozeszła się po kościach Po kilku dniach przyjechał aby kontynuować pracę. Zjechał na dół i znów zaczął grzebać w ziemi, po piętnastu minutach wylazł z kabiny i przyglądał się gąsienicom. Spojrzałem i ja… Jedna z nich rozlazła się i nie spadła jeszcze tylko dlatego, że ostatni z drutów rozpaczliwie trzymał dwa końce w całości. Mój „koparkowy” podrapał się po głowie i mówi: - jadę powoli na górę, może się uda wyjechać… Jakoś wyjechał nie gubiąc gąsienicy i pojechał. Pozostał po nim nieco większy dołek niż poprzednio i rozgrzebana ziemia.
Po kilku tygodniach trafiła się okazja do skończenia prac przy sadzawce. Zamówiłem koparę (dużo większą tym razem – na solidnych stalowych gąsienicach) do wykopania rowu na wodociąg między domem a dopiero co wywierconą studnią. Koparka przyjechała i sprawnie zaczęła ryć rów. Po dwóch godzinach praca była skończona i przyszedł czas na sadzawkę. Zmieniliśmy łyżkę z wąskiej na pełnowymiarową i kiedy operator uruchomił mechanizm podnoszący ramię …..urwał się wałek pompy napędzającej hydraulikę…. Koparka mogła sobie pojechać, ale nie mogła pracować. A wydawało się, że będzie tak pięknie.
Kilka dni później pojawił się sąsiad, który mieszkał przez wiele lat na Piekle zanim wyprowadził się do domu na dole, we wsi. Spojrzał z daleka na miejsce walki maszyn z sadzawką i spytał:… a co tam robicie? - kopiemy sadzawkę – odparłem.
- a to wam się nie uda, bo tam w jarze diabeł się okocił i ma małe . Nie pozwoli żeby mu przeszkadzać -.
Gość był śmiertelnie poważny i nie mówił tego żartem. On wierzył w tę historię….Nic mu nie mówiłem o kłopotach z koparkami ratując resztki mego racjonalnego rozumienia całej sytuacji. Gość pojechał a ja zostałem z niedokończoną sadzawką, sąsiadem diabłem i jego dziećmi w jarze.
Od tamtego czasu minęło wiele lat. Diablątka na pewno już podrosły, ale pomijając kilka niewytłumaczalnych przypadków, które miałem okazję przeżyć, nigdy nie dały mi się we znaki. Może nawet opiekują się tą okolicą i moim domem, bo lata spędzone na Piekle należą do najszczęśliwszych w moim życiu.
Doszłam do wniosku, że to niesamowite, To wszystko, co tu się dzieje.
Gdyby ktoś tylko zaczął spisywać skrupulatnie każdy dzień, gdyby następnie napisał książkę, to stawiam moją szczotkę do włosów, że zbiłby na tym fortunę, a Harry’ego Pottera pobiłby kilkukrotnie.
To niewiarygodne, jakie kompletnie niespodziewane wydarzenia potrafi wykreować wokół siebie dwudziestka małych dzieciaków. Każdy kłóci się z każdym o wszystko. Każdy twierdzi co innego na inny temat, niż ten, na który toczy się rozmowa. A co najważniejsze – każde z nich ma rację.
Niektórzy być może nie wiedzą, o czym mówię, ale to nie szkodzi. Mówię o szeregu drobnych sytuacji wydarzających się w otaczającym nas świecie, które to sytuacje wywołują w człowieku myśl – kurde, ale to błyskotliwe! Ale to genialnie pomyślane! Ale trzeba mieć łeb, żeby wpaść na coś takiego!
No i racja.
Chłopak, który ma ksywę ,,Suchy” i ciągle prosi, żeby mu dolać wody. Co dzień ta sama awantura rozgrywająca się przy obiedzie o to, czy lepszy jest Gollum czy Indiana Jones. Trzy siostry, z których żadna nie je pszenicy, jedna boi się żył i wnętrzności, jedna jest do pozostałych dwóch kompletnie niepodobna, i jedna, która po prostu jest najstarsza. Chłopiec około ośmiu lat, który ma długie blond włosy, wygląda trochę jak dziewczynka i gra na gitarze, jakby był z nią przed urodzeniem połączony pępowiną. Przecież to niesamowite.
Jeszcze trochę fabułki, trochę pokombinowania (ale zaskakująco niewiele) i mamy gotową książkę. I to jaką.
A jeżeli chodzi o dzisiejsze wydarzenia – nic się nie wydarzyło ponad to, co wydarzyło się także wczoraj. Wszyscy nadal żyją. Na stoku nikogo praktycznie nie ma. Ja ledwo żyję, ale to nie ma znaczenia. Nie wiem, co jeszcze napisać.
O, już wiem.
Dobranoc.
Czwartek, 17 lutego 2011
Zgodnie z założeniem bloga teraz będą pisać różni obozowicze, a zwłaszcza ci, którzy byli na nartach, Alina! Dzisiaj padło na nas: Marysię i Magdę. Spróbujemy zatem dorównać/ przewyższyć naszych poprzedników.
Dzień dla nas rozpoczął się od traumatycznego zapalenia światła nad naszą głową. Chyba nie trzeba dodawać, że był to Przemo, nasz ukochany opiekun. Traumatycznego, ponieważ jeszcze wczoraj wieczorem (w zasadzie dzisiaj rano) starszaki (Marcin, Marysia, Magda, Suchy i Alina) oglądały film, zarezerwowany wyłącznie dla nich. Informacja dla dociekliwych- było to „Kac Vegas”.
Po chwili dłuższego zastanowienia dochodzimy do wniosku, że śniadanie było tak przeciętne, że nie warto o nim pisać. Płatki i kanapki z wyrobem nutellopodobnym. Nawet złowrogi SANEPID nie wytrącił nas z równowagi. Co więcej, przestraszył się nas, bo tak ładnie i cicho jedliśmy. Później była komisja, której notabene byłyśmy członkami. Nie było aż tak tragicznie: trzy 5, 4 i 3 dla chłopców z „SOSU”, którzy błagali nas, byśmy im wstawiły 2-.
Alina, nasza poprzedniczka, zapomniała wspomnieć o jednym istotnym szczególe: NA STOK JEDZIE SIĘ CAŁĄ, DŁUGĄ, NABRZMIAŁĄ GODZINĘ! Ale skąd miała o tym wiedzieć. Ona siedzi głównie w swoim pokoju, kiedy my próbujemy usiąść na niewidzialnej ławeczce pana Erwina. Trzeba wam bowiem wiedzieć, kochani rodzice, że nasz instruktor uczy nas w oryginalny sposób. By dać wam tego przedsmak, spiszemy tu reguły, o których trzeba pamiętać, jeżdżąc na nartach:
1. Jedź tak, jakbyś trzymał WIELKI balon pomiędzy rękami a kolanami.
2. Twoje ręce z kijkami powinny poruszać się tak, jak gdybyś odsłaniał kurtynę.
3. Skręcając, wyobraź sobie pomarańczę, którą musisz utrzymać w tali, przyciskając ją biodrem i żebrami.
4. Ściskaj pośladki, jakbyś trzymał pomiędzy nimi pieniążek, najlepiej 20- groszówkę.
5. Nie zapomnij o rozgniataniu winogronka, znajdującego się pod małym palcem u nogi.
Dygresja Magdy: TO NAPRAWDĘ DZIAŁA!
Dygresja Marysi: Nie znam się, ja jeżdżę na snowboardzie, haha. Na całe szczęście nie muszę trzymać tego pieniążka.
Kiedy rano ubieraliśmy się na narty, nie przewidzieliśmy, że na stoku będzie tak gorąco. W efekcie połowa grupy po pierwszym zjeździe zdjęła polary, które pan Erwin zaniósł w bezpieczne miejsce. Generalnie dzisiejszy dzień odbył się bez groźniejszych wypadków – tylko Tomek zgubił nartę, wsiadając na wyciąg, a Magda kijek, który potem podał jej zacny snowboardzista. Oczywiście wcześniej kilka osób musiało po nim przejechać.
Magda: ZARYSOWALI MI GO!
A, jeszcze tylko Jasiu Jastrzębowski, dosiadający dzisiaj po raz pierwszy deski (pani Zosi), wpadł do lasu. W jakiś szajs (jak kazał nam powtórzyć). Na szczęście nasz niezawodny Przemek go stamtąd wyciągnął, naturalnie narażając życie. Gratulujemy!
Prawie byśmy zapomniały o obiedzie (PIZZA i żurek) i o zajęciach. Dzisiaj było wyjątkowo dużo rozciągania mięśnia blhfbhbvg-pośladkowego, czyli po prostu machania nogą. Teraz dzieciaki siedzą na dole i oglądają fascynującą komedię z jeszcze bardziej fascynującym Eddie’m Murphy’m „Wyobraź sobie”. Nie ukrywamy, że to nasz idol. Zapewne teraz domyślają się już państwo, dlaczego właśnie MY piszemy dzisiaj bloga.
Kiedy tylko film się skończy starszaki wkroczą do akcji i będą okupować salę gimnastyczną, dopóki nie obejrzą do końca przerażającego ,,Rec’a”. Zatem idziemy zaopatrzyć się w prowiant i granaty przeciwpiechotne. Proszę życzyć nam powodzenia.
Podpisano: Magdalena Ewa Michałowska i Maria Socha
I jeszcze bonus od Pana Erwina :
Uważam, że miejsce, w którym żyjemy i organizujemy obozy jest wyjątkowe.
Łatwiej to uzasadnić komuś, kto nas odwiedzi. Ale jedną z przyczyn tej
wyjątkowości postarałem się opisać w historii, która wydarzyła się
naprawdę i została opublikowana w piśmie ratowników górskich Grupy
Bieszczadzkiej GOPR "Echo Połonin
Diabeł rządzi w Piekle.
Jeden z przysiółków Odrzykonia nazywa się Piekło. Dlaczego? – nikt nie wie. Nazwa jest stara i już w XIX wieku ksiądz Sarna w swoim „Opisaniu powiatu krośnieńskiego” wymienia Piekło nie zastanawiając się nad genezą jej powstania. Ciekawostką może być fakt, że jednemu z byłych proboszczów odrzykońskich nazwa ta nie przechodziła przez gardło i kiedy musiał podczas ogłoszeń jej użyć, używał nazwy Skalickie, czyli pasa ziemi poniżej Piekła, który topograficznie nijak się do niego ma.
Mam to szczęście, że mieszkam właśnie w Piekle a właściwie „na Piekle”, jak mówią miejscowi. Żyjąc tutaj zdarzało mi się widzieć i słyszeć rzeczy będące być może kluczem do rozwiązania zagadki powstania nazwy.
Pewnego razu potrzebowałem do prac budowlanych kamieni, których sporo leży na skraju mojej łąki pod lasem. Zjechałem więc gazikiem na dół, załadowałem go do pełna i już nie udało mi się wrócić bo usiadł na brzuchu w zbyt miękkim terenie. Musiałem wywalić wszystkie kamienie, uwolnić samochód i wyjechać na pusto na górę. W efekcie brudny i zmęczony straciłem pół dnia aby znaleźć się w punkcie wyjścia. Był jednak pozytywny efekt mojej „wycieczki” . W koleinach, które zostawił gazik woda stała przez cały rok, co natchnęło mnie myślą o wykopaniu w tym miejscu sadzawki. Pomysł wydawał się atrakcyjny i łatwy w realizacji. Następnej wiosny postanowiłem przystąpić do działania. Zamówiłem koparkę, a właściwie kopareczkę (sadzawka nie miała być duża} i z zadowoleniem patrzyłem jak zaczyna grzebać łyżką w ziemi. Po kilku minutach niebo zaczęło gwałtownie ciemnieć i zanosiło się na ciężką burzę. Operator koparki wystawił głowę przez okienko i krzyknął: - Jak lunie to nie wyjadę pod górę – muszę uciekać póki sucho, bo mam na jutro zakontraktowaną dużą robotę i muszę tam być… I pojechał. W miejscu gdzie miała być sadzawka powstał ledwo mały dołek . A burza rozeszła się po kościach Po kilku dniach przyjechał aby kontynuować pracę. Zjechał na dół i znów zaczął grzebać w ziemi, po piętnastu minutach wylazł z kabiny i przyglądał się gąsienicom. Spojrzałem i ja… Jedna z nich rozlazła się i nie spadła jeszcze tylko dlatego, że ostatni z drutów rozpaczliwie trzymał dwa końce w całości. Mój „koparkowy” podrapał się po głowie i mówi: - jadę powoli na górę, może się uda wyjechać… Jakoś wyjechał nie gubiąc gąsienicy i pojechał. Pozostał po nim nieco większy dołek niż poprzednio i rozgrzebana ziemia.
Po kilku tygodniach trafiła się okazja do skończenia prac przy sadzawce. Zamówiłem koparę (dużo większą tym razem – na solidnych stalowych gąsienicach) do wykopania rowu na wodociąg między domem a dopiero co wywierconą studnią. Koparka przyjechała i sprawnie zaczęła ryć rów. Po dwóch godzinach praca była skończona i przyszedł czas na sadzawkę. Zmieniliśmy łyżkę z wąskiej na pełnowymiarową i kiedy operator uruchomił mechanizm podnoszący ramię …..urwał się wałek pompy napędzającej hydraulikę…. Koparka mogła sobie pojechać, ale nie mogła pracować. A wydawało się, że będzie tak pięknie.
Kilka dni później pojawił się sąsiad, który mieszkał przez wiele lat na Piekle zanim wyprowadził się do domu na dole, we wsi. Spojrzał z daleka na miejsce walki maszyn z sadzawką i spytał:… a co tam robicie? - kopiemy sadzawkę – odparłem.
- a to wam się nie uda, bo tam w jarze diabeł się okocił i ma małe . Nie pozwoli żeby mu przeszkadzać -.
Gość był śmiertelnie poważny i nie mówił tego żartem. On wierzył w tę historię….Nic mu nie mówiłem o kłopotach z koparkami ratując resztki mego racjonalnego rozumienia całej sytuacji. Gość pojechał a ja zostałem z niedokończoną sadzawką, sąsiadem diabłem i jego dziećmi w jarze.
Od tamtego czasu minęło wiele lat. Diablątka na pewno już podrosły, ale pomijając kilka niewytłumaczalnych przypadków, które miałem okazję przeżyć, nigdy nie dały mi się we znaki. Może nawet opiekują się tą okolicą i moim domem, bo lata spędzone na Piekle należą do najszczęśliwszych w moim życiu.
16 lutego, środa
Skończyły się słoneczne dni i dzisiejsza aura zaczęła przypominać normalną zimę. Przy niewielkim mrozie, prószącym śniegu i słabym wietrze dzień był bardzo przyjemny. Jak zwykle spędziliśmy go na nartach od 11 do 16. Zajęcia na stoku rozpoczynamy od rozgrzewki, podziału na dwie grupki (codziennie inne) i zjazdu „zapoznawczego”, który ma nas zaznajomić z warunkami na stoku. Do godziny 13.20 jeździmy ćwicząc elementy techniki. Naszym celem jest nauczenie skrętów krótkich, pojęcie to, pochodzące z systematyki narciarskiej, zawiera w sobie mnóstwo rodzajów skrętów i technik. A mówiąc prościej, jest podstawą umiejętności wszechstronnego narciarza. Ćwiczenia staramy się prowadzić w taki sposób aby nie znużyć naszych małych adeptów i przeplatać je jazdą, którą kochają najbardziej. Postępy wydają się powolne i prawie niezauważalne, ale to pozory. Następuje w końcu dzień, kiedy gromadka zaczyna prezentować wysoki poziom umiejętności. Ten wysoki poziom oznacza bezbłędną jazdę na swoim etapie rozwoju narciarskiego. To nasze zadanie – wyeliminować błędy i ustawić narciarzyka w dobrej pozycji do dalszego rozwoju. Jeśli dziecko kontynuuje naukę u nas przez kilka kolejnych zim, zazwyczaj osiągamy sukces i duma rozpiera serce kiedy grupa jadąc śmigiem w ślad, mknie szybko i bezpiecznie po stoku. Ale…. rozgadałem się a skończyliśmy na 13.20, o tej porze mamy półgodzinną przerwę na posiłek, wypoczynek i ogrzanie się. Po przerwie jeździmy dalej kończąc dzień jazdą swobodną, czyli w dwu – trzyosobowych grupkach bez naszego gadania a jedynie pod kontrolą z trochę większej odległości. Oooo!!! – to kochają jeszcze bardziej. Tak nadchodzi godzina 16, o której ładujemy się do busa wiozącego nas do Piekła. Ostatnie dwa dni bus dał radę podjechać pod sam dom, co nie często zdarza się zimą. I obawiam się, że jutro ta sztuka uda mu się ostatni raz. Nadchodzą opady śniegu i będziemy musieli wykorzystywać samochody z napędem 4x4, żeby towarzystwo nie musiało chodzić na piechotę ostatniego odcinka ze wsi do domu.
Skończyły się słoneczne dni i dzisiejsza aura zaczęła przypominać normalną zimę. Przy niewielkim mrozie, prószącym śniegu i słabym wietrze dzień był bardzo przyjemny. Jak zwykle spędziliśmy go na nartach od 11 do 16. Zajęcia na stoku rozpoczynamy od rozgrzewki, podziału na dwie grupki (codziennie inne) i zjazdu „zapoznawczego”, który ma nas zaznajomić z warunkami na stoku. Do godziny 13.20 jeździmy ćwicząc elementy techniki. Naszym celem jest nauczenie skrętów krótkich, pojęcie to, pochodzące z systematyki narciarskiej, zawiera w sobie mnóstwo rodzajów skrętów i technik. A mówiąc prościej, jest podstawą umiejętności wszechstronnego narciarza. Ćwiczenia staramy się prowadzić w taki sposób aby nie znużyć naszych małych adeptów i przeplatać je jazdą, którą kochają najbardziej. Postępy wydają się powolne i prawie niezauważalne, ale to pozory. Następuje w końcu dzień, kiedy gromadka zaczyna prezentować wysoki poziom umiejętności. Ten wysoki poziom oznacza bezbłędną jazdę na swoim etapie rozwoju narciarskiego. To nasze zadanie – wyeliminować błędy i ustawić narciarzyka w dobrej pozycji do dalszego rozwoju. Jeśli dziecko kontynuuje naukę u nas przez kilka kolejnych zim, zazwyczaj osiągamy sukces i duma rozpiera serce kiedy grupa jadąc śmigiem w ślad, mknie szybko i bezpiecznie po stoku. Ale…. rozgadałem się a skończyliśmy na 13.20, o tej porze mamy półgodzinną przerwę na posiłek, wypoczynek i ogrzanie się. Po przerwie jeździmy dalej kończąc dzień jazdą swobodną, czyli w dwu – trzyosobowych grupkach bez naszego gadania a jedynie pod kontrolą z trochę większej odległości. Oooo!!! – to kochają jeszcze bardziej. Tak nadchodzi godzina 16, o której ładujemy się do busa wiozącego nas do Piekła. Ostatnie dwa dni bus dał radę podjechać pod sam dom, co nie często zdarza się zimą. I obawiam się, że jutro ta sztuka uda mu się ostatni raz. Nadchodzą opady śniegu i będziemy musieli wykorzystywać samochody z napędem 4x4, żeby towarzystwo nie musiało chodzić na piechotę ostatniego odcinka ze wsi do domu.
wtorek, 15 lutego 2011
Wpis Aliny
Dobry wieczór.
Tak jak mówiłam wczoraj, dziś dzieciaki były na stoku. I sobie po nim jeździły. Nie rozumiem ich.
Płacić za to, by wjechać na górkę. A jak już się jest na górce, to się z niej zjeżdża na dół. A jak się jest na dole, to znowu się płaci, żeby na nią wjechać.
Bez sensu.
Dziś podobno nie działo się nic godnego większej uwagi blogera. Okazało się, że nikt nie jest debilem, jeżeli chodzi o narty, gdyż ja zostałam w domu.
Z okazji Walentynek dziś przy kolacji zgasło światło. Myślałam, że wyłączono prąd, ale świeczki na stole okazały się tchnieniem na ów stół nuty romantyzmu, a nie skutkiem odłączenia prądu, jak chłopcy i ja myśleli.
Nikt tu nie tęskni do domu. Może i nie wszyscy z was cieszą się z tego powodu, ale wszystkim tu dobrze. Nawet maluchy nie płaczą. Prędzej wyzywają się nawzajem od Bieberów (dla niezorientowanych, nieuzależnionych od neta – już tłumaczę: Bieber to szesnastoletni chłopak, który wygląda jak dziewczyna, choć jest chłopakiem, który śpiewa jak dziewczyna, a nie jak chłopak, którym jest, i z którego pół świata się śmieje, choć trzy czwarte z nich nie wie, kim on właściwie jest. Nienawiść wobec Justina Biebera jest klasycznym przykładem owczego pędu – ludzie nienawidzą go, bo inni ludzie go nienawidzą. Powinnam iść na socjologię). A robią to z powodu obecnej męskiej mody na półdługie, rozwichrzone włosy (lep na dziewczyny, jak się dowiedziałam z pewnego źródła) a la Bieber właśnie. Obecnie ze świecą trzeba szukać osobnika płci męskiej przed trzydziestym rokiem życia, który ma krótkie włosy.
Mi się to osobiście nie podoba. Półdługie włosy kojarzą mi się z małymi dziećmi. A ja nie jestem pedofilem.
Nie wiem właściwie, o czym mam napisać, jeśli chodzi o dzisiejszy dzień. A jutro pewnie będzie jeszcze gorzej. Chociaż, z drugiej strony, brak konkretnych tematów na bloga oznacza, że wszystko jest tu w najlepszym porządku. No bo chyba lepiej jest nie napisać nic / lać wodę, niż napisać, że dwunastolatek spadł ze schodów, złamał kręgosłup w czterdziestu czterech miejscach, zbił fajny wazon, leży w śpiączce w szpitalu, tuż obok czuwającej przy nim jego czterdziestoletniej dziewczyny w zaawansowanej ciąży i policjanta gotowego zaaresztować go za zbicie fajnego wazonu, gdy tylko ten się obudzi.
Pamiętam, że latem było o wiele więcej do opisywania, gdyż głównie siedziało się na dworze, a na dworze jest dużo miejsca i jest dużo rzeczy do psucia. Zimą człowiek siedzi zdecydowanie częściej w domu, niż poza nim. W sumie mi się to podoba – zima za oknem daje poczucie bezpieczeństwa, coś jak burza z piorunami, gdy siedzimy w ciepłym pomieszczeniu. To fajne uczucie. Przyjemne. Potrzeba bezpieczeństwa to jedna z pięciu potrzeb człowieka, jak mnie uczyli parę miesięcy temu na przedsiębiorczości.
Racja. Dopiero zimą, albo w obliczu jakichś problemów, komplikacji, zauważa się, jak potrzebne jest ludziom szeroko rozumiane bezpieczeństwo.
Dobranoc. Tu naprawdę wszyscy jeszcze żyją.
15 lutego, wtorek
Postanowiliśmy dopuścić do pisania wszystkich, którzy mają chęć i czują się na siłach. Prawdopodobnie powstanie z tego niezła mozaika spostrzeżeń i ocen. To powinno pokazać niektóre zjawiska od niespodziewanej strony a także trochę powiedzieć o „pisarzu”. A zatem zaczyna Aleks.
Dzień zwyczajowo rozpoczął się od śniadania. Następnie jak co dzień komisja czystości. Obecnie prowadzi ,,Pod Niezależną Antresolą’’.
Dzisiaj nie musieliśmy na piechotę pokonywać trasy Dom-Przystanek Autobusowy, ponieważ autokar podjechał znacznie bliżej domu niż wczoraj. Co prawda przystanek nie jest jakoś straszliwie daleko, ale to zawsze jakieś ułatwienie. Na stok przybyliśmy około godziny jedenastej. Zostaliśmy podzieleni na grupę pana Bartka i grupę pana Erwina. Nie jestem w stanie powiedzieć co robiła grupa pana Bartka. Grupa pana Erwina w której znajdował się piszący w tej chwili blog Aleksander Popielarz , uczyła się pozycji alpejskiej.
Od około wpół do pierwszej do drugiej była przerwa na drugie śniadanie. Menu drugiego śniadania opiewało frytki, kanapki i batoniki. Przez następne półtorej godziny obie grupy dalej jeździły, a kilka osób ,w tym Marcin i ja, jeździły swobodnie.
Na obiad było spaghetti bolonese i carbonara oraz zupa ogórkowa. Przy obiedzie wywiązała się dyskusja, który bohater ‘’Władcy Pierścieni’’ jest najlepszy. W rankingach przodował Gimli. Później rozpoczęła się kłótnia o to kto jest lepszy : Gimli czy Indiana Jones. Dla niezorientowanych w sadze Tolkiena wyjaśnię ,że Gimli to krasnolud i członek Drużyny Pierścienia.
Ćwiczenia odbyły się zgodnie z planem. Na kolację była sałatka ziemniaczana z ogórkiem, która była smaczna moim zdaniem. Po kolacji szybkie mycie i film. Nie miałem ochoty oglądać filmu, więc przystąpiłem do pisania tego bloga. Ogólnie rzecz biorąc dzień był udany.
Dzisiejszy blog napisał Aleksander Popielarz.
Dobry wieczór.
Tak jak mówiłam wczoraj, dziś dzieciaki były na stoku. I sobie po nim jeździły. Nie rozumiem ich.
Płacić za to, by wjechać na górkę. A jak już się jest na górce, to się z niej zjeżdża na dół. A jak się jest na dole, to znowu się płaci, żeby na nią wjechać.
Bez sensu.
Dziś podobno nie działo się nic godnego większej uwagi blogera. Okazało się, że nikt nie jest debilem, jeżeli chodzi o narty, gdyż ja zostałam w domu.
Z okazji Walentynek dziś przy kolacji zgasło światło. Myślałam, że wyłączono prąd, ale świeczki na stole okazały się tchnieniem na ów stół nuty romantyzmu, a nie skutkiem odłączenia prądu, jak chłopcy i ja myśleli.
Nikt tu nie tęskni do domu. Może i nie wszyscy z was cieszą się z tego powodu, ale wszystkim tu dobrze. Nawet maluchy nie płaczą. Prędzej wyzywają się nawzajem od Bieberów (dla niezorientowanych, nieuzależnionych od neta – już tłumaczę: Bieber to szesnastoletni chłopak, który wygląda jak dziewczyna, choć jest chłopakiem, który śpiewa jak dziewczyna, a nie jak chłopak, którym jest, i z którego pół świata się śmieje, choć trzy czwarte z nich nie wie, kim on właściwie jest. Nienawiść wobec Justina Biebera jest klasycznym przykładem owczego pędu – ludzie nienawidzą go, bo inni ludzie go nienawidzą. Powinnam iść na socjologię). A robią to z powodu obecnej męskiej mody na półdługie, rozwichrzone włosy (lep na dziewczyny, jak się dowiedziałam z pewnego źródła) a la Bieber właśnie. Obecnie ze świecą trzeba szukać osobnika płci męskiej przed trzydziestym rokiem życia, który ma krótkie włosy.
Mi się to osobiście nie podoba. Półdługie włosy kojarzą mi się z małymi dziećmi. A ja nie jestem pedofilem.
Nie wiem właściwie, o czym mam napisać, jeśli chodzi o dzisiejszy dzień. A jutro pewnie będzie jeszcze gorzej. Chociaż, z drugiej strony, brak konkretnych tematów na bloga oznacza, że wszystko jest tu w najlepszym porządku. No bo chyba lepiej jest nie napisać nic / lać wodę, niż napisać, że dwunastolatek spadł ze schodów, złamał kręgosłup w czterdziestu czterech miejscach, zbił fajny wazon, leży w śpiączce w szpitalu, tuż obok czuwającej przy nim jego czterdziestoletniej dziewczyny w zaawansowanej ciąży i policjanta gotowego zaaresztować go za zbicie fajnego wazonu, gdy tylko ten się obudzi.
Pamiętam, że latem było o wiele więcej do opisywania, gdyż głównie siedziało się na dworze, a na dworze jest dużo miejsca i jest dużo rzeczy do psucia. Zimą człowiek siedzi zdecydowanie częściej w domu, niż poza nim. W sumie mi się to podoba – zima za oknem daje poczucie bezpieczeństwa, coś jak burza z piorunami, gdy siedzimy w ciepłym pomieszczeniu. To fajne uczucie. Przyjemne. Potrzeba bezpieczeństwa to jedna z pięciu potrzeb człowieka, jak mnie uczyli parę miesięcy temu na przedsiębiorczości.
Racja. Dopiero zimą, albo w obliczu jakichś problemów, komplikacji, zauważa się, jak potrzebne jest ludziom szeroko rozumiane bezpieczeństwo.
Dobranoc. Tu naprawdę wszyscy jeszcze żyją.
15 lutego, wtorek
Postanowiliśmy dopuścić do pisania wszystkich, którzy mają chęć i czują się na siłach. Prawdopodobnie powstanie z tego niezła mozaika spostrzeżeń i ocen. To powinno pokazać niektóre zjawiska od niespodziewanej strony a także trochę powiedzieć o „pisarzu”. A zatem zaczyna Aleks.
Dzień zwyczajowo rozpoczął się od śniadania. Następnie jak co dzień komisja czystości. Obecnie prowadzi ,,Pod Niezależną Antresolą’’.
Dzisiaj nie musieliśmy na piechotę pokonywać trasy Dom-Przystanek Autobusowy, ponieważ autokar podjechał znacznie bliżej domu niż wczoraj. Co prawda przystanek nie jest jakoś straszliwie daleko, ale to zawsze jakieś ułatwienie. Na stok przybyliśmy około godziny jedenastej. Zostaliśmy podzieleni na grupę pana Bartka i grupę pana Erwina. Nie jestem w stanie powiedzieć co robiła grupa pana Bartka. Grupa pana Erwina w której znajdował się piszący w tej chwili blog Aleksander Popielarz , uczyła się pozycji alpejskiej.
Od około wpół do pierwszej do drugiej była przerwa na drugie śniadanie. Menu drugiego śniadania opiewało frytki, kanapki i batoniki. Przez następne półtorej godziny obie grupy dalej jeździły, a kilka osób ,w tym Marcin i ja, jeździły swobodnie.
Na obiad było spaghetti bolonese i carbonara oraz zupa ogórkowa. Przy obiedzie wywiązała się dyskusja, który bohater ‘’Władcy Pierścieni’’ jest najlepszy. W rankingach przodował Gimli. Później rozpoczęła się kłótnia o to kto jest lepszy : Gimli czy Indiana Jones. Dla niezorientowanych w sadze Tolkiena wyjaśnię ,że Gimli to krasnolud i członek Drużyny Pierścienia.
Ćwiczenia odbyły się zgodnie z planem. Na kolację była sałatka ziemniaczana z ogórkiem, która była smaczna moim zdaniem. Po kolacji szybkie mycie i film. Nie miałem ochoty oglądać filmu, więc przystąpiłem do pisania tego bloga. Ogólnie rzecz biorąc dzień był udany.
Dzisiejszy blog napisał Aleksander Popielarz.
poniedziałek, 14 lutego 2011
14 lutego, poniedziałek.
Alina dzisiaj nie może nic napisać ponieważ nie była z nami na stoku a dzień upłynął jej na sali gimnastycznej, gdzie spędziła jakąś abstrakcyjną ilość godzin ćwicząc zawzięcie. Ja już wolałbym narty.
Po wczorajszym przeglądzie i dopasowaniu brakującego sprzętu, wyruszyliśmy do ośrodka http://www.kiczerapulawy.pl/ na pierwszy dzień „nartowania”. Małe zamieszanie, które towarzyszy każdemu „pierwszemu dniu” udało się szybko opanować. Trzech opiekunów do kilkunastu narciarzyków to proporcja pozwalająca na pełen serwis przy opornych butach, klamrach, wiązaniach etc. Jutro powinno już być bardziej samodzielnie.
Zaczęliśmy od łagodnego stoku dla początkujących. Mały sprawdzian pokazał nam kto co potrafi i jak podzielić się na grupy. Najważniejsze, że wszyscy jeżdżą i nie musimy tracić czasu na uczenie podstaw. To dobrze rokuje na najbliższe dwa tygodnie. Jest szansa, że naukę rozpoczniemy od wysokiego poziomu. Dzisiejszy dzień poświęciliśmy na rozruch, zapoznanie z warunkami, oswojenie ze stokiem. Dużo jeździliśmy a z nauki to tylko przypomnienie głównych zasad i eliminowanie największych błędów. Warunki wymarzone – słońce, brak opadów, brak wiatru, brak ludzi. W połowie dnia przerwa na posiłek w pustej, ciepłej restauracji i powrót na stok. Tym razem już cała ekipa poruszała się po głównej trasie i korzystała z wyciągu krzesełkowego. Wszyscy dają sobie radę a kilka osób jeździ naprawdę nieźle.
Powrót do domu po całym dniu na mrozie i w ruchu jest równie przyjemny jak wyjście z niego rano na narty. Obiad, odpoczynek po i gimnastyka. Po kolacji (przy świecach, walentynkowo) czas na mycie i jeszcze jakiś film wieczorem i mamy nadzieję, że padną do łóżek i cisza nocna zrobi się sama.
Czeka nas mroźna noc, gwiazdy nad domem są tak blisko i wyraźne, że można je trochę zamieszać ręką i poprzestawiać dla żartu…………
Alina dzisiaj nie może nic napisać ponieważ nie była z nami na stoku a dzień upłynął jej na sali gimnastycznej, gdzie spędziła jakąś abstrakcyjną ilość godzin ćwicząc zawzięcie. Ja już wolałbym narty.
Po wczorajszym przeglądzie i dopasowaniu brakującego sprzętu, wyruszyliśmy do ośrodka http://www.kiczerapulawy.pl/ na pierwszy dzień „nartowania”. Małe zamieszanie, które towarzyszy każdemu „pierwszemu dniu” udało się szybko opanować. Trzech opiekunów do kilkunastu narciarzyków to proporcja pozwalająca na pełen serwis przy opornych butach, klamrach, wiązaniach etc. Jutro powinno już być bardziej samodzielnie.
Zaczęliśmy od łagodnego stoku dla początkujących. Mały sprawdzian pokazał nam kto co potrafi i jak podzielić się na grupy. Najważniejsze, że wszyscy jeżdżą i nie musimy tracić czasu na uczenie podstaw. To dobrze rokuje na najbliższe dwa tygodnie. Jest szansa, że naukę rozpoczniemy od wysokiego poziomu. Dzisiejszy dzień poświęciliśmy na rozruch, zapoznanie z warunkami, oswojenie ze stokiem. Dużo jeździliśmy a z nauki to tylko przypomnienie głównych zasad i eliminowanie największych błędów. Warunki wymarzone – słońce, brak opadów, brak wiatru, brak ludzi. W połowie dnia przerwa na posiłek w pustej, ciepłej restauracji i powrót na stok. Tym razem już cała ekipa poruszała się po głównej trasie i korzystała z wyciągu krzesełkowego. Wszyscy dają sobie radę a kilka osób jeździ naprawdę nieźle.
Powrót do domu po całym dniu na mrozie i w ruchu jest równie przyjemny jak wyjście z niego rano na narty. Obiad, odpoczynek po i gimnastyka. Po kolacji (przy świecach, walentynkowo) czas na mycie i jeszcze jakiś film wieczorem i mamy nadzieję, że padną do łóżek i cisza nocna zrobi się sama.
Czeka nas mroźna noc, gwiazdy nad domem są tak blisko i wyraźne, że można je trochę zamieszać ręką i poprzestawiać dla żartu…………
niedziela, 13 lutego 2011
Pierwsza niedziela
Dzień dobry, to znowu ja. Pamiętają mnie Państwo z jednego z letnich turnusów, na którym prowadziłam bloga. Wiem, że wiele to Państwu, póki co, nie mówi, gdyż wiele dziewczyn prowadziło wówczas tego bloga, toteż śpieszę z pomocą – mój blog to był ten najlepszy blog.
No. No to dzień dobry.
Zacznę od tego, że przyjechaliśmy dość wcześnie, gdyż niewiele po szesnastej. Latem przyjeżdżaliśmy o wiele później, ale to przez to, że wyjeżdżaliśmy z Warszawy o piętnastej, a dziś wyjechaliśmy o dziesiątej. Pięć godzin wcześniej. Pięć godzin byliśmy dziś do przodu.
Zdążyliśmy w ciągu owych pięciu godzin zrobić to, co latem robiliśmy następnego dnia rano – zrobiono nam zdjęcia naszych pięknych i prostych (jak u maluchów) oraz obrzydliwych i poskręcanych (jak u mnie) pleców, by potem móc je obejrzeć. I albo zachwycić się ich pięknem, albo załamać się i zacząć poważnie zastanawiać, czy da się być jeszcze bardziej obleśnym.
Da się. Ja taka byłam przed pierwszym turnusem tutaj.
Zdążyliśmy też sprawdzić nasze oprzyrządowanie – stan sprzętu, jaki ze sobą przywieźliśmy, oraz dopasowano każdemu narty z garażu. A jutro jedziemy na stok.
Jedzie – my?
Ja nie jadę. Po prostu jestem za fajna, i szkoda by było, żeby komuś tak absolutnie rewelacyjnemu, jak ja, stała się jakaś krzywda na stoku.
A teraz prawda:
Boję się tego. Boję się nart, nad którymi nie umiem zachować kontroli, boję się stromych stoków, boję się ogólnie wysokości, boję się dużych maszyn, a zwłaszcza takich, które znienacka podnoszą człowieka na wysokość dobrych kilkunastu metrów nad ziemią, boję się wszystkiego, co jest związane z narciarstwem.
A one nie.
Chryste w niebiesie! Do tej pory nie pojmuję, jak one to robią. Pamiętam, jak w zeszłym roku, gdy razem ze wszystkimi jeździłam na stok, okazało się, że jestem najżałośniejszym robalem z nartami, jaki kiedykolwiek istniał.
A one wręcz przeciwnie. Maluchy.
W zeszłym roku uczyłam się nie bać nart w szkółce pana Erwina, szefa obozu, razem z dzieciakami, których średnia wieku, wyłączając mnie, wynosiła jakieś jedenaście lat. Wyglądało to przezabawnie – ze szczytu stoku na sam dół zjeżdża sobie powoli wężyk małych dzieciaków, który zamyka dwa razy większy od nich wielkolud, który przewraca się co dwa metry.
A one nie. One w ciągu dwóch tygodni nauczyły się jeździć tak, jak ja nie nauczę się jeździć nigdy. Dzieciak stoi na szczycie – zium zium zzzzium – dzieciak stoi na dole.
Niesamowite.
Strach pomyśleć, co będzie po tym obozie, gdyż większość z tegorocznych obozowiczów była również i na zimowym obozie. Chryste. Nie uczcie ich już niczego więcej.
Teraz jest po dwudziestej, dzieciaki poszły na salę obejrzeć ,,Grubego i chudszego”.
A jutro jadą na narty. Ha haaa, dobrze im tak.
Dobranoc.
No. No to dzień dobry.
Zacznę od tego, że przyjechaliśmy dość wcześnie, gdyż niewiele po szesnastej. Latem przyjeżdżaliśmy o wiele później, ale to przez to, że wyjeżdżaliśmy z Warszawy o piętnastej, a dziś wyjechaliśmy o dziesiątej. Pięć godzin wcześniej. Pięć godzin byliśmy dziś do przodu.
Zdążyliśmy w ciągu owych pięciu godzin zrobić to, co latem robiliśmy następnego dnia rano – zrobiono nam zdjęcia naszych pięknych i prostych (jak u maluchów) oraz obrzydliwych i poskręcanych (jak u mnie) pleców, by potem móc je obejrzeć. I albo zachwycić się ich pięknem, albo załamać się i zacząć poważnie zastanawiać, czy da się być jeszcze bardziej obleśnym.
Da się. Ja taka byłam przed pierwszym turnusem tutaj.
Zdążyliśmy też sprawdzić nasze oprzyrządowanie – stan sprzętu, jaki ze sobą przywieźliśmy, oraz dopasowano każdemu narty z garażu. A jutro jedziemy na stok.
Jedzie – my?
Ja nie jadę. Po prostu jestem za fajna, i szkoda by było, żeby komuś tak absolutnie rewelacyjnemu, jak ja, stała się jakaś krzywda na stoku.
A teraz prawda:
Boję się tego. Boję się nart, nad którymi nie umiem zachować kontroli, boję się stromych stoków, boję się ogólnie wysokości, boję się dużych maszyn, a zwłaszcza takich, które znienacka podnoszą człowieka na wysokość dobrych kilkunastu metrów nad ziemią, boję się wszystkiego, co jest związane z narciarstwem.
A one nie.
Chryste w niebiesie! Do tej pory nie pojmuję, jak one to robią. Pamiętam, jak w zeszłym roku, gdy razem ze wszystkimi jeździłam na stok, okazało się, że jestem najżałośniejszym robalem z nartami, jaki kiedykolwiek istniał.
A one wręcz przeciwnie. Maluchy.
W zeszłym roku uczyłam się nie bać nart w szkółce pana Erwina, szefa obozu, razem z dzieciakami, których średnia wieku, wyłączając mnie, wynosiła jakieś jedenaście lat. Wyglądało to przezabawnie – ze szczytu stoku na sam dół zjeżdża sobie powoli wężyk małych dzieciaków, który zamyka dwa razy większy od nich wielkolud, który przewraca się co dwa metry.
A one nie. One w ciągu dwóch tygodni nauczyły się jeździć tak, jak ja nie nauczę się jeździć nigdy. Dzieciak stoi na szczycie – zium zium zzzzium – dzieciak stoi na dole.
Niesamowite.
Strach pomyśleć, co będzie po tym obozie, gdyż większość z tegorocznych obozowiczów była również i na zimowym obozie. Chryste. Nie uczcie ich już niczego więcej.
Teraz jest po dwudziestej, dzieciaki poszły na salę obejrzeć ,,Grubego i chudszego”.
A jutro jadą na narty. Ha haaa, dobrze im tak.
Dobranoc.
Subskrybuj:
Posty (Atom)