piątek, 2 lipca 2010

Siódmy dzień

Po śniadaniu cała grupa wyruszyła przez las do sąsiedniej wsi. Oczekiwał nas tam pan Łuczaj- doktor biologii, wybitny fachowiec od odżywiania się tym, co dziko rośnie - i jest zazwyczaj niezauważane – i co dziko żyje i również jest niezauważane ( ze względu na rozmiary). Tak więc drugie śniadanie składało się z placków z żywokostu, zupy z pokrzywy, muchomorów, koników polnych etc. Wiedza naszego gospodarza mogła oszołomić. Wieloletnie badania i doświadczenia prowadzone głównie na sobie opisał w dwóch książkach, które kilkoro dzieci kupiło, zapewne do kucharskiej biblioteczki mamy. Uwijając się jak szaman wokół ogniska w roboczym ubraniu popsuł wyobrażenie dzieci o wykładowcy akademickim.
Ponieważ dzień był męczący, gimnastyka była tylko dla potrzebujących a pozostali kontynuowali swoje wakacyjne zajęcia z możliwością leniuchowania.
Kończy się pierwszy tydzień. Zaobserwowaliśmy, że często jest on „na straty”. Po połowie pobytu obozowicze zaczynają się dobrze bawić i kiedy już w pełni korzystają, tak jak byśmy chcieli, z wszystkiego co mają zapewnione – czas wyjeżdżać. Dzisiaj był chyba ten pierwszy dzień „nie na straty”.
Potwierdziła się teza o wyjątkowym apetycie grupy. Padł zbiorowy rekord ilości zjedzonych naleśników, pomimo drugiego śniadania u p. Łuczaja.
Pogoda trzyma, chociaż niebo robi różne miny strasząc nas i pomrukując czasami .
Komary, komary, komary.



1 komentarz:

  1. ojej muchomory i koniki polne a fujjj

    Strasznie mi się podoba tamtejszy Wasz klimat jednej wielkiej rodziny :)

    OdpowiedzUsuń